środa, 23 kwietnia 2014

2013.03 Brazylia-cz.3 - Mato Grosso

15.03.2013
Kolejna noc na lotnisku. Wylot o 6.00 do Brasilii, gdy jest jeszcze ciemno. Po drodze ziemię zasłania powłoka chmur, dopiero przy schodzeniu do lądowania pojawia się ziemia. Okolice stolicy to obszar rolniczy. Szachownica pól, pastwisk i lasów. Lądujemy o 8:30. Do kolejnego samolotu niespełna 2 godziny, robię więc tylko krótką wycieczkę po lotnisku. Przed wejściem do portu moja uwagę zwraca bankowóz opancerzeniem nie ustępujący czołgowi i uzbrojona po zęby ochrona pojazdu - widać zbyt bezpiecznie to tutaj nie jest.

Samolot do Cuiaby to kolejne 2 godziny lotu. Tym razem pod nami piękne cumulusy przez które prześwituje ziemia.

Lecimy ok. 1.5 godz. i znów trzeba przestawić zegarek - tym razem o godzinę do tyłu. Lądujemy o 11.00 czasu lokalnego. Lotnisko położone jest ok.7km na południe od centrum - w zasadzie już w miejscowości Varzea Grande. Zaraz po wyjściu z lotniska i przejściu przez parking znajduje się ruchliwa ulica, skąd odjeżdżają autobusy miejskie do centrum - cena nie odbiegająca od normy - 2BRL. Temperatura ok. 30st., praży słońce. Po drugiej stronie ulicy hotel Las Vegas, sklepy i supermarket w którym robię zakupy. Piwo, coca-cola, krakersy, mortadela, pomidory i lody. Ceny przyzwoite.
Busem dojeżdżam do centrum. Miasto jakoś wybitnie piękne nie jest, a w zasadzie bardziej brzydkie. Po drodze przejeżdżamy przez Rio Cuiaba, która o tej porze roku jakiegoś wrażenia nie robi.  Wysiadam przy Placu Republiki. Fontanna, parę drzew. W pobliżu katedra - tak sie przynajmniej nazywa - z wyglądu normalny kościół. Już zdecydowanie lepiej wygląda kościół położony po przeciwnej stronie drogi, na wzgórzu.


Rozglądam się za informacją turystyczną i hostelem. Trafiam do jednego polecanego w przewodniku - niestety cena mnie nie przekonuje 70BRL. W hotelu jest również biuro agencji turystycznej która organizuje wycieczki do Pantanalu - po to tu właśnie przyjechałem. Cena ok. 600BRL za dzień za osobę, pod warunkiem że będzie co najmniej 4 osoby (czyli za 2 dni ok. 1300PLN na osobę). Jednak nie skorzystam. W międzyczasie dopada mnie deszcz, więc chowam się w pierwszym napotkanym barze i znajduję kafejkę internetową. Szukam jakichś tanich hosteli. Znajduję jeden kilka ulic dalej. Niestety zamknięty. W końcu trafiam do informacji turystycznej - i tu znów potwierdza się że w Brazylii to bardziej agencje reklamowe biur turystycznych i hoteli. Hotele jakie proponują mają ceny w granicach 70-100BRL. Pytam się o możliwość zorganizowanej wycieczki do Pantanalu. Pani dzwoni do kilku biur, żeby się dowiedzieć. Wszędzie ta sama śpiewka, musi być grupa co najmniej 4 osób (inaczej mam zapłacić poczwórnie) i cena na osobę w granicach 600-700BRL. Przy takiej cenie szkoda nawet się targować.
Niestety na poszukiwaniach i organizacji wyjazdu mija mi spory kawałek dnia. Jest już dobrze po południu, więc postanawiam opuścić centrum i udać się w stronę dworca autobusowego, dobre 3 km od centrum, może po drodze uda się znaleźć jakiś nocleg. Im dalej od centrum tym coraz większy nieład architektoniczny. Moją uwagę zwraca stacja benzynowa - na której obok tradycyjnych paliw sprzedaje się etanol. Dużo aut jeździ tutaj wyłącznie na etanolu (E), bo jest po prostu tańszy. Cena benzyny (G) też jest mniejsza niż w Polsce, natomiast jeszcze nie zdarzyło mi się znaleźć stacji gdzie można tankować LPG.
Niespełna kilometr od dworca w końcu trafiam na hotel - z zewnątrz wygląda na zaniedbany - to dobry znak. I rzeczywiście - cena jaką mi proponują za pokój 1 osobowy z prysznicem to 25BRL. Trochę się targujemy i schodzi na 20BRL - pokój bez okna i łazienka na zewnątrz, ale jest łóżko i wentylator.
Po zakwaterowaniu robię sobie jeszcze jedną wycieczkę do centrum piechotą. Wdrapują się na górkę opodal centrum na której stoi kościół - niestety widok stąd utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że w tym mieście nie ma bardzo co oglądać.

Do hotelu wracam już po zmroku. Po drodze robię zakupy piwa i pepsi, które w sklepie niedaleko hotelu okazują się być tańsze niż w supermarkecie przy lotnisku. Robię pranie, prysznic i idę spać.

16.03.2013
Ciężko mi się wstaje. Ale czas zwijać  się na dworzec autobusowy. Planuję pojechać busem do Pocone, to jakieś 100-110km na południe od Cuiaby i tam rozejrzeć się za możliwością zagłębienia w Pantanal.
Niestety wszystkie ubrania mokre - wentylator nie bardzo pomaga. Będą schły na mnie. Piję kawę z mlekiem przegryzam krakersy z mortadelą i pomidorem i o 9.30 zwijam się z hotelu. Po 10 minutach jestem na dworcu. Budynek nieprzystaje do reszty miasta - nowocześnie, czysto. Busa mam mam za kilkanaście minut, więc kupuję bilet, można nawet kartą zapłacić, cena 18BRL - z czego 3BRL pobiera agencja sprzedająca bilety. Niestety nie ma opcji zakupu na dworcu biletu u kierowcy. Trochę to chore, bo wsiadając na przystanku już tej opłaty się nie ponosi - problemem jest tylko zlokalizowanie przystanku, bo zwykle żadnego rozkładu ani nawet znaku, że to przystanek nie ma. Charakterystyczne też jest że na poszczególnych trasach operują różne linie, które nie wchodzą sobie w drogę, a w obrębie obsługi danego połączenia mają monopol. Bilety też sprzedaje każda linia oddzielnie.
Droga całkiem dobra. W drodze mijamy nieduże wioski i pastwiska - większych pól oprawnych praktycznie brak. Do Pocone docieramy po 2 godzinach. To prawie koniec świata. Dalej ciągnie się autostrada donikąd. Dworzec autobusowy dość skromny. Przy głównej ulicy kilka sklepów, warsztaty samochodowe, hostele, supermarket, można nawet płacić karta, co wydaje się się trochę abstrakcyjne w tym miejscu.



Hostele wyglądają dość luksusowo, co nie wróży dobrze cenom. W jednym rzeczywiście nocleg 50BRL ze śniadaniem. Ale w kolejnym (Hotel Tuiuiu) trafiam nocleg za 25, ale bez śniadania - co i tak wygląda dobrze.
Robię zakupy w supermarkecie. Znowu krakersy, ser, pomidor i kilka bananów. Niestety ceny warzyw i owoców tutaj również są dość wysokie. Pomidory i banany w takich cenach jak w Polsce, a czasem nawet większe - przy czym dość nagminne jest mylenie cen - przy kasie okaże się ze banany które miały kosztować 3BRL kosztują 10BRL - bo cena jest z tych co się właśnie skończyły. Paradoksalnie w podobnych cenach jak pomidory są marchew, cebula i inne trwałe warzywa - a więc kilkakrotnie drożej niż w Polsce.
Gdy tak łażę po ulicy zostaję zagadnięty przez młodego chłopaka po angielsku. Od słowa do słowa dochodzimy do tego, że jestem z Polski, a on za to ma babcię Polkę, która na pewno się ucieszy jak zajdę na chwilę do ich warsztatu na kawę. Skwapliwie korzystam z okazji. Babcia okazuje się w sile wieku, na oko ok. 70 lat - bardziej mówi po śląsku niż po polsku, wielu słów nie rozumie, ale jakoś się dogadujemy. Ma facebooka i koniecznie chce żebyśmy wymienili się zaproszeniami. Cóż, głupio odmówić, choć sam rzadko korzystam. Przy okazji pokazuję jej trochę zdjęć z Polski, w tym nasze góry. Jest zachwycona, bo nigdy w Polsce nie była. Jej dziadkowie przyjechali do Brazylii w XIX wieku i osiedli w tej okolicy. Jej mama urodziła się już tutaj. Niestety nie jest w stanie powiedzieć z jakiego rejonu Polski pochodzili. Ubolewa, że jej wnuki już nie znają prawie nic po polsku. I koniecznie chce żebym odwiedził również jej mamę, która mieszka w domu obok i którą się opiekuje.  Ma już około 90lat, więc z racji wieku nie za bardzo kojarzy co się w około dzieje. Nie udaje mi się nawiązać jakiegoś kontaktu, więc pozostaje mi się uśmiechać i kurtuazyjnie kiwać głową.
Po krótkiej przerwie wracamy do picia kolejnej kawy. Podpytuję się o możliwości wyjazdu w Pantanal. Okazuje się że jest to całkiem proste. Wystarczy wyjść drogą za miasto. Jeździ nią całkiem sporo ludzi, którzy na mokradłach łowią ryby. I powinno być łatwo z autostopem. A gdybym miał z tym problem to mogę wynająć kogoś  z motorem lub autem, kto ze mną pojedzie. Pytam o koszt, więc dzwonią po znajomych. Z motocyklem będzie dziś problem, a auto wyszło by w granicach 100BRL za dzień. Może nie jakoś super tanio, ale warte rozważenia, gdyby nie udało się pojechać.
Dziękuję za informacje i kieruję się w stronę końca miejscowości. Po niespełna 2km staję i łapię stopa. Za dużo aut nie jeździ, ale po pół godzinie udaje mi się złapać na stopa wędkarza. Jedziemy 20 km autostradą donikąd. Mniej więcej po 5km zaczyna się właściwa Transantaneira. Informuje o tym szyld umieszczony nad droga i szlaban, który jest zamykany gdy poziom wody podniesie się za bardzo. Pierwsze wrażenie niesamowite. Droga ma szerokość 2 pasów w każdym kierunku,  a nawierzchnię z ceglastego szutru.


Wzdłuż drogi aż po horyzont ciągną się bagna, mnóstwo różnych ptaków. Co kilkaset metrów drogę przecinają strumienie, które dość ciężko wyodrębnić z otaczających mokradeł. Nad strumieniami przerzucono drewniane mostki, niektóre załamane częściowo przez przejeżdżające tędy ciężarówki z bydłem.Każdy z mostków oblegany przez rzesze wędkarzy moczących kije. Transpantaira to atrakcja sama w sobie.







W zamyśle inżynierów autostrada miała połączyć Cuiabę z Campo Grande (stolica Mato Grosso Południowego), które rozdziela kilkaset kilometrów bagien. Zaczęto od wykonywania nasypu - jednak z braku środków nasyp zbyt wysoki nie jest i przez pół roku podczas pory deszczowej zalewa go woda. Po kilku latach przerwano budowę, potem stwierdzono że nie ma sensu ciągnięcie drogi, która przez znaczną część roku będzie zalana, a na wyższy nasyp nie ma pieniędzy. Tak powstała chyba najdłuższa ślepa ulica na świecie - kończy się nagle po ok 130km od Pocone. Pojawienie się drogi spowodowało jednak, że otaczające drogę tereny zaczęły być zajmowane przez hodowców bydła i w miejscach gdzie jest trochę wyżej zaczęły powstawać farmy - a że miejsc tych za dużo nie ma to farmy oddalone są od siebie po kilka-kilkanaście kilometrów. Później droga stała się atrakcją turystyczną, więc część farm zaczęła oferować również noclegi. Na końcu drogi wybudowano zaś hotel znany przede wszystkim z kosmicznych cen.
Po kilkudziesięciu minutach zatrzymujemy się przy farmie pełniącej funkcję baru.  Tutaj mój kierowca kupuje piwo i wraca do najbliższego mostka łowić ryby. W pobliżu farmy wprost na drodze chodzą sobie bezstresowo kapibary, największe z gryzoni. Mama, tata i stadko młodych. Największe są wielkości małej świni. Udaje mi się podejść na kilka metrów i zrobić kilka zdjęć. Kilkaset metrów dalej zauważam dalej zauważam 2 jelenie, jednak gdy próbuję się zbliżyć znikają w krzakach.



W międzyczasie zatrzymuje mi się kolejny samochód, dwóch Hiszpanów i Turek na wakacjach. Siadam z nimi. Częstują mnie browarem, jajcarze jakich mało. Puszczają jakieś brazylijskie disco, przy którym tańczą w aucie, a gdy zatrzymujemy się, żeby zrobić zdjęcia kapibarom, przy okazji muszą się pogibać na drodze w rytm muzyki.

Słońce jest coraz niżej, więc po przejechaniu ok. 10km wracamy. W drodze powrotnej skręcamy jeszcze w boczną drogę, bo chłopaki mają informację, że tam jest kamping i chcą go zobaczyć. Jedziemy groblą wzdłuż mokradeł, miejscami całkowicie zarośniętą, co chwila coś ucieka przed nami. W końcu po kilku kilometrach kluczenia po groblach docieramy do obozowiska. Kilkanaście domków kempingowych. Wygląda jakby miejsce było czasowo opuszczone. Wszystko pozamykane, ale znajdujemy klucze. Jeśli o mnie chodzi to mógłbym tu zostać na nocleg, ale koledzy wolą wracać i szukać hotelu w Pocone. Wracamy już w nocy. Droga przez mokradła w świetle reflektorów i księżyca wygląda jeszcze bardziej niesamowicie. Kilkakrotnie przemykają przed nami jakieś zwierzaki, niestety jestem w stanie zidentyfikować tylko kapibary. Wracamy do miasta. Okazuje się że to po czym chodziłem w południe to bardziej obrzeża niż centrum, ale udaje mi się w końcu znaleźć upatrzony wcześniej hostel. Po negocjacjach cena schodzi do 20BRL za pokój. Warunki luksusowe w porównaniu z poprzednim hotelem w Cuiabie i nawet łazienka w pokoju.
17.03.2013
Z hotelu zwijam się o przed 8.00 i postanawiam dzisiaj ponowić wyprawę na Transpantaneirę, w nadziei że uda mi się dojechać do samego końca. Na podwózkę nie czekam długo. Tym razem zatrzymuje mi się farmer, który wraca do swojej farmy położonej gdzieś na bagnach. Udaje mi się z nim podjechać jakieś 60 km. Tym razem pogoda w kratkę, trochę pada, trochę świeci słońce. Po drodze znowu mnóstwo ptaków i kapibary chodzące po poboczach. Udaje mi się wypatrzeć też najprawdopodobniej nandu - jednak jedziemy zbyt szybko, żeby zrobić zdjęcie. Wysiadam w środku mokradeł. Tu już nie ma żadnych wędkarzy. Jest za to mnóstwo komarów i jak na złość właśni kończy mi się środek na komary. Idę dalej piechotą obserwując ptaki i motyle. Na drzewach mnóstwo gniazd w postaci worków utkanych z trawy zwisających z gałęzi. Znajduję jedna taka gałąź z gniazdem, obłamaną, więc mam okazję przyjrzeć się budowli z bliska i zapakować ją do plecaka.





Po niespełna godzinie kolejna podwózka i kolejne 20km w głąb bagien. Tym razem wysiadam przy jakimś większym gospodarstwie, które pełni również funkcję agroturystyki. Tutaj kończy się linia elektryczna ciągnąca się do tej pory wzdłuż drogi.  Kolejnego stopa łapię po pół godzinie ale jedzie tylko 10km i wysadza mnie na rozdrożu, przy drodze dojazdowej do farmy położonej w głębi mokradeł.




Jestem w tym momencie ok. 100-105km od Pocone i ok. 30km od konca drogi. Ruch praktycznie żadnego. Decyduję się wracać powoli piechotą licząc, że coś będzie jechać. Jeśli uda mi się złapać auto jadące do końca to pojadę, ale jeśli będzie jechać w stronę powrotną - to wracam. Po niespełna pół godzinie zatrzymuję terenówkę i pakuję się na tył między wędki i inne graty.
Niestety trafiam na pirata drogowego w czystej postaci, który najwyraźniej musi popisać się przed kobietą z którą jedzie. Facet po szutrówce pokrytej błotem grzeje w granicach 100-130km/godz - tak przynajmniej pokazuje GPS. Wpada parę razy w poślizg. Kałuże rozpryskują się na boki i na mnie. Cały pokryty jestem mieszaniną wody i błota ale nie mam nawet jak twarzy wytrzeć. Dobrze że przynajmniej co chwila pada deszcz, to obmywa ze mnie ten syf. Autem rzuca na boki, więc trzymam się kurczowo ramy, chwila nieuwagi i mogę wypaść. Idę o zakład, że gość by tego nawet nie zauważył.  Jak niespecjalnie jestem wrażliwy na ostry styl jazdy - to tutaj zaczynam się modlić. Po drodze bierzemy jeszcze jednego wędkarza na stopa. Pierwszy postój robimy po godzinie szaleńczej jazdy, przy barze, przy którym łapałem wczoraj stopa.
Udaje mi się więc wytrzeć twarz, co nie na wiele się zdaje bo za chwilę znów ląduje na mnie błoto. W końcu dojeżdżamy do Pocone. Wysiadam i dziekuję kierowcy za podwózkę... a Bogu, że przeżyłem. Ale jest jeden plus tej jazdy - jest 14.00, więc masa czasu na powrót. Decyduję się spróbować szczęścia na autostopie w stronę Cuiaby. Idąc ponownie przez miejscowość mam możliwość utwierdzić, się w przekonaniu, że w dniu wolnym wszędzie ludzie relaksują się podobnie - tzn. piją na umór. Żul śpiący pod zadaszeniem sklepu tak, jak wyciął orła jest tego najlepszym dowodem.

Na przystanku nie czekam długo. Zatrzymuje mi się osobówka, zabiera jeszcze kobietę z dzieckiem. Po drodze mijamy kolejne osoby na autostopie, nawet z kartkami, a więc w tym rejonie Brazylii daje się jeździć w ten sposób nie tylko na Transpantaneirze. Niestety po kilku kilometrach wyciągam wniosek, że kierowca oczekuje za przewóz opłaty równej cenie biletu na autobus, więc po paru kilometrach proszę, żeby wysadził mnie nie najbliższej stacji benzynowej. Nie miałbym nic przeciwko zapłaceniu paru reali, ale żądanie równowartości biletu jest trochę przesadą. I kompletnie nieopłacalne dla mnie, bo busy jeżdżą co godzinę, a do hotelu z dworca mam 10 minut. Po chwili wsiadam więc do autobusu kursowego za 12BRL tym razem i po 2 godzinach jestem ponownie w Cuiabie. Przed powrotem do hotelu robię jeszcze rekonesans okolic dworca. Nie wyglądają zbyt przyjemnie. Zaczepia mnie jakaś kobieta, wyglądająca jak narkomanka, idzie za mną i drze ryja coś do mnie. Nie wygląda przyjaźnie, więc ją olewam i nie wdaję się w dyskusję.
Melduję się hotelu, w którym byłem 2 dni temu. Zaczyna padać znów, więc przechodzi mi ochota na wycieczkę na miasto. Prysznic, pranie i spać.
18.03.2013
Najbliższe 2 dni postanawiam spędzić na wycieczce do Parku Narodowego Chapada dos Guimares słynącego z wodospadów i fantazyjnych skalnych form. Park położony jest ok 60km na północny wschód od Cuiaby. Mniej więcej w centrum parku znajduje się miejscowość o tej samej nazwie. Niestety w przewodniku Lonely Planet nie jest za wiele na ten temat - mapka poglądowa i ogólny opis zalecający wykupienie wycieczki z przewodnikiem.
Z hotelu zmywam się o 7:00 i o 7:30 juz siedzę w busie. Bilet kupuję do Buriti (10.55BRL), miejscowości ok. 7km przed Chapada, bo tam są zaznaczone pierwsze wodospady Veu de Noiva. Proszę kierowcę żeby wysadził mnie przy ścieżce do nich.  Wodospady oddalone są od drogi głównej niespełna kilometr. Wyraźnie oznaczenia nie pozwalają ich pominąć. Prowadzi do nich droga asfaltowa, zakonczona parkingiem i bramką ze strażnikiem.  Dalej trzeba kilkaset metrów przejść pieszo. Biletów wstępu nie ma ale wpuszczają od 9:00, więc muszę chwilę poczekać. Ścieżka prowadzi przez zarośla na skraj przepaści do punktu widokowego. Przygotowana ewidentnie dla masowej turystyki emerytów, wszędzie barierki, i kładki w miejscach gdzie tylko trochę jest wilgotno.
Wodospad może za duży nie jest ale w otaczającej scenerii ceglastych pionowych ścian skalnych wygląda bajkowo. Z tego miejsca jest też widok dalej na dolinę. Stoję trochę jak zahipnotyzowany. I dopada mnie ulewa. Na szczęście w pobliżu jest wiata pod którą można się schować i przeczekać.


Deszcze po kilkunastu minutach przestaje, a ja wracam do głównej drogi i łapię kolejnego busa do Chapada (3,60BRL).

Wysiadam na dworcu i pierwsze kroki kieruję do pobliskiego marketu, bo jestem solidnie głodny. Uzupełniam zapasy jedzenia i coca-coli. I kupuję najdroższego banana w życiu. Niestety dowiaduję się o tym po konsumpcji analizując paragon. 11PLN za kg bananów to zdecydowanie za drogo. Żeby chociaż jakoś szczególnie smakował, a smakuje jak banan. Na szczęście kupiłem tylko jednego.
Chodzę po miejscowości rozglądając się za noclegiem, informacją turystyczną i jakimiś drogowskazami do kolejnych wodospadów i do Citade de Pedra - miasta skalnych ostańców - jednej z największych atrakcji parku. Znajdują jeden hostel - koszt 70BRL za nocleg, więc na razie sobie daruję kwaterunek. Znajduję drogowskaz do Citade de Pedra więc kieruję się za jego wskazaniem. Niestety ślepe ufanie drogowskazom bez posiadania mapy do niczego dobrego nie prowadzi. Tym sposobem marnuję kilka godzin włócząc się po okolicy.
Ścieżka, którą idę mająca oznaczenia szlaku turystycznego kończy się restauracją umiejscowioną na skarpie - z pięknym tarasem widokowym. Ceny adekwatne do widoków więc robię tylko krótki postój i zawracam do centrum.


Znów zaczyna się tropikalna ulewa i burza, więc chowam się pod zadaszeniem nad bramą do jednej z posesji.

Spędzam tam dobrą godzinę urozmaicając sobie czas obserwacją mrówek i skorpiona, który usilne próbuje wdrapać się na ścianę. 

W mieście w końcu udaje mi się znaleźć informację turystyczną. Biorę mapkę parku - niestety zrobiona tak, aby ciężko było wg niej się poruszać, bez żadnej skali ani zachowania proporcji w odległościach między poszczególnymi punktami. I oczywiście teksty, że powinienem skorzystać z jakiegoś miejscowego przewodnika. Przy okazji pytam się o jakiś tani nocleg, najlepiej kamping. Okazuje się że jest jeden. Panowie z informacji są na tyle uprzejmi, że mnie podwożą. Cena za nocleg w namiocie to 25BRL - trochę drogo, ale nic tańszego tutaj raczej nie znajdę. Problem taki, że nie mam namiotu i znów zaczęło lać. Na szczęście nie ma żadnych turystów, więc dostaję pozwolenie na rozłożenie się na kanapie pod zadaszeniem pełniącym funkcję kuchni na świeżym powietrzu. Na plus przemawia fakt ze kamping jest 200m od centrum, więc nie mam co dalej szukać. Po kwaterunku, robię sobie jeszcze wycieczkę na miasto. W centrum znajduje się niewielki park i skromny kościół, dookoła parku ulica ze sklepami i suwenirami.
 Ciągle pada i zaczyna się robić ciemno, więc robię zakupy i wracam na kamping spać.

19.03.2013
Wstaję o 6:30. Planuję dotrzeć do Citade de Pedra na podstawie posiadanej mapy poglądowej. Wygląda z niej że muszę się cofnąć ok. 2-5km w stronę Cuiaby (z tej mapy odległość ciężko wywnioskować) i znaleźć drogę w w prawo. Pogoda nie nastraja optymistycznie. Jest mgliście i mżawka.
Wychodzę za miasto licząc na złapanie jakiegoś stopa. W miedzyczasie poprawia się trochę pogoda. Nawet motyle zaczynają latać. Jeden siada mi na spodniach i nie za bardzo zamierza odlecieć.

W końcu zatrzymuję autobus pokazuję mapę i proszę kierowcę, żeby mnie wysadził przy wskazanej drodze. Niestety okazuje się, że przytakiwał, a nic z tego, o co prosiłem nie zrozumiał. Drogę w którą miałem skręcić minęliśmy 4-5km wcześniej, na szczęście w miarę szybko się orientuję, bo dojeżdżamy do miejsca w którym byłem wczoraj. Muszę się wrócić. Po drodze jeszcze kolejne wodospady, Cachoeira dos Namorados, dużo szersze od tych oglądanych wczoraj, ale też niższe - na ok 18-20m wysokości Pod jednym z nich restauracja i miejsce do kąpieli. Wstęp podobno 10BRL, dobrze, że restauracja zamknięta, nikt nie pilnuje, więc unikam opłaty.

Idę wzdłuż drogi próbując zatrzymywać auta, bezskutecznie. Po kolejnych 2km drogowskaz w prawo do punktu widokowego Alto do Ceu - wnioskując po okolicy może być warto zboczyć. Niestety mapa znów mnie oszukuje. Patrząc na nią to jakieś 3-4km. Później okazuje się, że to bite 10km. Asfaltowa droga wspina się ciągle pod górę, z początku wiedzie przez las, w gałęziach swiergocze mnóstwo ptaków, jednak ciężko je dostrzec. Udaje mi się wypatrzeć tylko dzięcioła z dużym czerwonym czubem.

Po ok. 2km las staje się coraz rzadszy, coraz więcej jest pastwisk, mijam też kilka plantacji eukaliptusa.


Po 5km w końcu jakiś samochód - podwozi mnie do końca alfaltu, ok. 2km - pod jednostkę wojskową z radarem. Tutaj wysiadam i rozglądam się za punktem widokowym. To jeszcze nie koniec drogi - choć widoki całkiem niczego sobie. Psuje je tylko ogrodzenie z siatki które ciągnie się po drugiej stronie drogi.


Strzałka pokazuje, że jeszcze kawałek polną drogą. Zaczyna padać. Jako, że nie ma się gdzie schować idę w deszczu. Po kolejnych 1.5km docieram do zabudowań, strzałka w lewo i informacja, aby iść dalej należy zapłacić 10BRL, bo to teren prywatny. Udaję że tablicy nie widzę i przemykam czym prędzej obok zabudowań. W końcu po kolejnym kilometrze docieram do tego punktu widokowego. Chmury są nisko, ale przez chwilę poprawia się widoczność. Czekam kilka minut na rozwianie się chmur. Warto tutaj przyjść, szczególnie przy dobrej pogodzie.


A tymczasem po poprawie pogody, zaczyna się ulewa. Chronię się w pobliskim lesie, co niewiele pomaga. Gdy trochę przestaje, postanawiam wracać, bo na całkowite zniknięcie chmur w dole nie mam co liczyć. Tym razem zbaczam profilaktycznie ze ścieżki kilkaset metrów przed zabudowaniami, mając nadzieję na skrót i ominięcie potencjalnego skasowania za wizytę. Jako że jestem przemoczony do suchej nitki, wejście w mokrą trawę po pas nie robi żadnej różnicy. Po kilkuset metrach wychodzę ponownie na drogę
Znów się przejaśnia, więc jest okazja wyschnąć trochę. Mijam stację radarową i schodzę w dół. Po 2 km zatrzymuję auto, którym wraca do Chapady, ekipa astronomów z  pobliskiego obserwatorium. Podjeżdżam z nimi do drogi na Citade de Pedra. Jeszcze dla pewności pytam się o drogę w zabudowaniach przy skrzyżowaniu. To tutaj - ale będzie to jakieś 20km.  Znów z mojej mapy wynika mniej.Czerwona szutrówka, ciągnąca się po horyzont nie nastraja optymistycznie ale idę pieszo licząc na autostop po drodze.

Co kilkanaście minut mijają mnie ciężarówki jadące po bydło, wznoszące tumany kurzu, i ignorujące moje machanie ręką. Przejeżdża nawet jeden pusty autobus, ale też się nie zatrzymuje. Po ok. 5km udaje mi się w końcu zatrzymać osobówkę. Facet jest niestety trochę na bani, ale przekonuję się o tym dopiero jak jedziemy. Wysadza mnie przy skrzyżowaniu stwierdzając, że to tutaj prowadzi droga którą mam iść. Tak też wynika z mapy, tyle że teren jest ogrodzony, a na drodze jest zamknięta brama. Za ogrodzeniem drogowskaz do jakiejś farmy, ale żadnej strzałki, że to droga do skalnego miasta.
Po dokładniejszym zbadaniu ogrodzenia okazuje się że między nim a słupem bramy jest wolna przestrzeń, przez którą można się przecisnąć. Po kolejnym kilometrze znów skrzyżowanie, ogrodzenie i zamknięta brama, ale tym razem jest tablica informacyjna, że to park narodowy, więc przełażę przez ogrodzenie i idę dalej. Droga ciągnie się po horyzont krawędzią płaskowyżu, wzdłuż niej krzaki wysokie średnio na 2m.


Idę tak około 2 godzin. Spotykam parę sów, które łażą po drodze i niespecjalnie przede mną uciekają. I mrówki, w różnych odcieniach i wielkościach.






Mijają mnie też 2 ciężarówki jadące z bydłem - trochę to dziwne w parku narodowym, tym bardziej drogą która jest zamknięta na kłódkę.
Robi się coraz później a skalnego miasta dalej nie widać, za to na horyzoncie pojawiają się ciemne chmury.


Robi się też coraz później - więc po kolejnych 40minutach marszu postanawiam zawrócić. Nie jest dane mi jednak ponownie moknąć, bo zatrzymuje się koło mnie autobus z wycieczką i pytają czy nie podwieźć, więc skwapliwie korzystam z okazji. Ten sam, który mijał mnie pusty. Wraca nim grupa studentów geologii z Cuiaby, którzy mieli tutaj wycieczkę dydaktyczną. Dowiaduję się że wróciłem się ok. 3km od skalnego miasta. Generalnie, żeby tu się dostać trzeba wykupić wycieczkę a brak oznaczeń jest celowy, aby za dużo ludzi nie pchało się do parku na własną rękę. Trochę szkoda mi, że się wróciłem, ale i tak nie było szansy żebym dotarł tam przed ulewą a powrót w tym deszczu w nocy do przyjemnych by nie należał. Polecają mi za to rezerwat skalnych ostańców przy drodze do Cuiaby, w pobliżu Buriti,  o który mogę zahaczyć jutro. Podobno jest nawet ciekawszy, ale zupełnie nieoznaczony.
Droga powrotna do Chapady upływa szybko i pora wysiadać. Dostaję zaproszenie na piwo. Za godzinę wszyscy spotykają się w knajpie w centrum.
Ponownie melduję się na kampingu. Ciągle pada, więc pewnie nici z imprezy. Rzeczywiście w umówionej knajpie nikogo nie ma. Trudno, przynajmniej się wyśpię.

20.03.2013
Dzisiaj pogoda zdecydowanie lepsza, z kampingu zbieram się ok. 8.00 i idę na przystanek na wylocie z miasta. Próbuję złapać stopa, ale po 10minutach podjeżdża bus, więc wsiadam. Kupuję bilet do Buriti. Tym razem udaje mi się wysiąść we właściwym miejscu. Już same skały sterczące przy drodze warte są zatrzymania się. Z głównej drogi skręcam w lewo obok pojedynczych zabudowań i zagrody baranów i dalej wąwozem pod górę.


Po kilkuset metrach pojawiają się pierwsze ostańce. Rozrzucone są na przestrzeni kilku kilometrów Im dalej tym jest ich więcej. Ścieżka wije się między nimi, jest nawet oznaczona.Niektóre aż trudno uwierzyć, że nie zostały wyrzeźbione przez człowieka. Na część można się w drapać.










Ścieżka kończy się w końcu na krawędzi pionowej ściany, a kilkaset metrów niżej jest droga do Cuiaby. Mógłbym tutaj spędzić cały dzień, jednak czas nagli. Jest 11.20, a o 12.00 mam busa, później muszę 2 godziny czekać na kolejnego, a droga powrotna to co najmniej 40 minut.


Wracam prawie biegiem, do drogi głównej docieram o 12.00 - niestety autobus najprawdopodobniej już pojechał, więc łapię stopa. Tym razem szczęście mi sprzyja. Zatrzymuje się osobówka, a kierowca pracuje na lotnisku i tam właśnie jedzie, więc korzystam z okazji i nie wysiadam już w mieście.


Na miejscu jesteśmy ok 13:30. Do odlotu mam spory zapas czasu, więc robię zakupy w pobliskim supermarkecie, wypijam 2 litry coca-coli na miejscu i zjadam chyba kilogram lodów.
Wylot do Brasilii o 17:40 i o 20:20 czasu lokalnego lądujemy w stolicy. Tutaj chwila przerwy i kilka minut przed północą kolejny lot do Salvadoru.
21.03.2013
W Salvadorze lądujemy chwilę przed 2:00. Znajduję ustronne miejsce na lotnisku i idę spać, z zamiarem wstania wcześnie rano. Wstaję o 6.00 i po chwili jestem  już w busie do centrum. Niestety już zaczynają się korki. Lotnisko położone jest nad morzem, ok. 20km na północny wschód od centrum, autobus jedzie bez kręcenia po mieście promenadą wzdłuż morza, a mimo to droga zajmuje prawie 2,5 godziny. Wstępnie planowałem zatrzymać się tu na plaży i wykąpać. Okazuje się jednak że na zwiedzanie pozostaje mi niecałe 2 godz. i muszę z tego zrezygnować. Na pierwszy rzut oka miasto zbyt bezpieczne nie jest. Przejeżdżając przez osiedla daje się zauważyć, że każda posesja otoczona jest co najmniej 3-metrowym murem, wiele ogrodzeń na górnej krawędzi wbetonowane ma ostre kawałki metalu, szkła, albo umocowane zwoje drutu kolczastego.


Wysiadam w Pelourinho, historycznym centrum miasta, wpisanym na listę UNESCO.
Dzielnica położona jest na skarpie, nad zatoką, w dole znajduje się miasto portowe, do którego można zjechać najstarszą windą miejską za 0.15BRL, wysokości 63m. 
Z placu na którym usytuowana jest winda rozciąga się rewelacyjny widok na port, zatokę i dzielnicę w dole. Widać też ogromną różnicę między górą i dołem. Czyste ulice, odnowione elewacje kamienic, pałaców i kościołów górnej części miasta zupełnie nie przypominają Brazylii i kontrastują z zaniedbanymi budynkami w dole.




Na ulicy głównie czarnoskórzy, którzy Salvadorze stanowią większość mieszkańców. Wielu z nich w strojach ludowych pozuje do zdjęć turystom, wykonuje pokazy capoeiry (też fotografowanie za opłatą) albo oferuje swoje usługi przewodnickie. Sporo policji i zorganizowanych wycieczek, generalnie bezpiecznie. Spotykam dwóch niemieckich emerytów, których poznałem w Amazonii - dość ciekawy zbieg okoliczności.
Włóczę się uliczkami starego miasta, zaglądam do kościołów, wiele z nich bogato zdobionych złotem. Za wstęp często pobierane są opłaty, ale ceny wahają się w granicach kilku BRL.









Niestety czas leci nieublaganie i pora wracać. Tym razem bus jedzie troche inna trasa z centrum i z początku zaczynam mieć obawy czy wsiadłem do właściwego. Ale po kilku km kluczenia po mieście wyjeżdzamy na drogę na lotnisko.


Powrót mija szybciej - tylko 2 godziny. Mam więc mam jeszcze godzinę do odprawy. Wynajduję kawałek trawnika i robię śniadanie - krakersy, kawałek sera i coca-cola. Resztę czasu przeznaczam na opalanie.
Startujemy o 13:30, lecimy do Rio de Janeiro, tam kolejna przesiadka. Jest słonecznie, pod nami cumulusy między którymi prześwituje ziemia.


Niestety po godzinie okazuje się, że jedna babcia ma problemy ze zdrowiem i samolot ląduje w Vittorii. Tutaj już czeka karetka. Wchodzi lekarz na pokład, ale babcia nagle odzyskuje zdrowie i chce lecieć dalej, a personel przekonuje, że powinna zostać, że już dzwoniono do rodziny i po nią przyjadą. W końcu daje się przekonać, ale spędzamy ponad godzinę czasu na ziemi, czyli na kolejny samolot już nie zdążę. Przymusowe lądowanie ma też swoje plusy - można się przyjrzeć z bliska górkom otaczającym miasto.


W Rio jesteśmy z 1.5-godzinnym opóźnieniem. Trochę niepokoję się, czy nie będzie problemu ze zmianą biletu. Okazuje się jednak, że zaraz przy wyjściu z samolotu, czeka na mnie pracownik linii TAM z gotowym nowym biletem. Jestem tym miło zaskoczony. Mam co prawda przesiadkę w Kurytybie i kilkugodzinny stopover, ale to mi nie przeszkadza. Kolejny wylot za kilkanaście minut, więc pędzę do bramki. W Kurytybie lądujemy już po zachodzie słońca. Lotnisko położone jest ok. 15km od centrum, mam ok. 3 godziny czasu, więc zastanawiam się nad przejażdżką do miasta. Niestety komunikacji miejskiej nie ma - są tylko busy po 10BRL za przejazd w jedną stronę. Tak więc odpuszczam, tym bardziej że już noc i czasu niewiele.
O 22.00 wylot do Foz do Iguasu i po niespełna godzinie lądujemy na miejscu. Rozglądam się za busami. Pierwszy mam o 6.00 rano, więc czeka mnie kolejna noc na lotnisku. A z rana wodospady.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz