czwartek, 2 maja 2013

2013.03 Brazylia-cz.1 -W drodze do Amazonii

Pomysł wyjazdu zrodził się pół roku wcześniej, gdzieś pod koniec września, jak zwykle w przypływie chwili, a dokładnie chwili gdy znalazłem w sieci info o tanich biletach jakie rzuciła właśnie Alitalia. Co prawda będąc dzieckiem jeździłem palcem po mapie, zaczytywałem się w książkach podróżniczych, m.in. Arkadego Fiedlera i marzyłem że kiedyś zobaczę magiczną Amazonię opisywaną w wielu z nich. Ale później jakoś te marzenia przyschły. Człowiek dorośleje i zapomina o czym marzył - albo wydaje mu się to takie mało realne. Od jakiegoś czasu jednak myślałem coraz bardziej serio, żeby pojechać do Ameryki Południowej. Pewną barierę stanowiły jednak ceny biletów, które zwykle na tych kierunkach oscylują w granicach 4000-6000PLN, wiec te myśli o wyjeździe przez długi czas były niezbyt konkretne. Ale w końcu trafiła się okazja polecieć za dużo taniej. Oczywiście widziałem już podobne promocje - ale zwykle dowiadywałem się po fakcie - bo przy takich okazjach dobre ceny są przez godzinę, lub niewiele dłużej. Trzeba więc było działać szybko.
Kilka telefonów po znajomych w środku nocy - ale jak się spodziewałem nikła szansa żeby ktoś podjął decyzję w ciągu godziny. Tak więc niewiele myśląc po godzinie rozkminiania terminu i najlepszych opcji połączenia zakupiłem bilet na trasie Mediolan-Rzym-Rio de Janeiro-Rzym-Mediolan-Praga za 1326zł w terminie 1-26marca. Paradoksalnie za ten sam lot ale z Rzymu do Rio i z powrotem zapłaciłbym ponad 4000zł - ale to do siebie mają połączenia multicity - bo mało komu pasują. A mi pasowało idealnie, bo do Mediolanu można tanio dolecieć Ryanairem, a z Pragi równie tanio Polskim Busem. Mi udało się w listopadzie kupić bilet z Wawy do Bergamo za 62PLN, a w lutym busa z Pragi do Warszawy za 31PLN. Tak więc w sumie transport Wawa-Rio-Wawa wyniósł mnie 1442PLN.
Jak już miałem bilet do Rio - zacząłem się zastanawiać nad planem wyjazdu. Jedno wiedziałem - na pewno chcę zobaczyć Amazonkę i wodospady Iguasu. Ale im więcej czytałem o Brazylii tym większy miałem dylemat gdzie jeszcze pojechać. Dopiero teraz do mnie dotarło - choć przecież nie raz patrzyłem na mapę, że Brazylia to kraj wielkości Europy i pół roku to mało żeby go zwiedzić.
W końcu jednak wybrałem mniej więcej 2 tygodnie w Amazonii, następnie Pantanal, potem Iquasu. Odpuściłem zupełnie miasta na wybrzeżu które na pewno są warte zobaczenia takie jak np. Recife, nawet na Rio przeznaczyłem niespełna dzień. Zostawiłem to sobie na następny raz.
Z racji odległości nie bardzo miało sens planowanie transportu autobusowego, a kolej w Brazylii praktycznie nie istnieje. Pozostają połaczenia lotnicze, które niestety tanie już nie są, np. za 1 bilet na trasie Rio-Manaus trzeba zapłacić w granicach 1000-1500zł. Promocje się zdarzają - ale na cenę poniżej 600zł za bilet w jedną stronę na trasie dłuższej niż 2godziny lotu nie ma co liczyć. Udało mi się jednak zakupić airpass w liniach TAM, za niespełna 2200PLN, w obrębie którego mogłem wybrać 4 połączenia, wiec cena jednego biletu wyszła w granicach 550PLN. Było z tym trochę zabawy i stresu bo bookowalem parę dni przed wylotem do Brazylii - ale w końcu się udało. Airpass taki można zakupić na stronie http://www.brol.com/, i chyba nigdzie indziej. Niestety system rezerwacji jest strasznie kretyńsko zrobiony m.in. w momencie błędu autoryzacji karty trzeba wszystko wklepywać od nowa.  Mi niestety nie przechodziła żadna z posiadanych kart (w tym karta kredytowa Mastercard- mimo że wyraźnie jest napisane iż taki typ karty akceptują). Zmarnowałem tym sposobem pół nocy. O dziwo rano dostałem maila z tej firmy - ze mogą mi zabookować taki airpass, ale musi to konsultant ręcznie zaakceptować. I tym razem przez pana konsultanta rezerwacja poszła. Dostałem linka - w którego po raz kolejny musiałem wklepać dane swoje i karty, żeby na koniec dostać kolejny kretyński komunikat, że transakcja została autoryzowana, ale muszę im faksem przesłać ksero karty i dwóch dokumentów tożsamości, w tym paszportu. Tego było za wiele, wysłałem panu konsultantowi soczystego maila w tym temacie i okazało się, że teraz już nic nie muszę faksować i na potwierdzenie wysłał mi nr rezerwacji. Tylko po jakiego diabła umieszczają takie komunikaty i denerwują ludzie. Ale nic - koniec konców stałem się szcześliwym posiadaczem 4 biletów:Rio-Manaus, Belem-Cuiaba, Cuiaba-Salvador i Salvador-Foz de Iquasu. Dodatkowo w GOL Airlines dokupiłem 2 bilety Foz-Rio za 402PLN i Santarem-Belem za 360PLN bo cena wydała się dość okazyjna.
Tak więc ramy moich planów w Brazylii miałem określone terminami biletów: Rio-Manaus-Santarem-Belem-Cuiaba-Salvador-Foz de Iquasu-Rio. Z racji natłoku obowiązków w pracy byłem mniej więcej w stanie zaplanować pierwszy tydzień w Amazonii, resztę, stwierdziłem, że skonkretyzuję na miejscu.

Wyjazd od samego początku zapowiadał się emocjonująco. Mało brakowało a spóźniłbym się o dobę na samolot do Bergamo. Byłem święcie przekonany, że mam wylot z Wawy 28 lutego o 17.00 - (czyli w czwartek) - a w rzeczywistości dzień wcześniej. Na szczęście zorientowałem się o tym tydzień przed terminem wylotu i udało mi wszystko poustawiać pod tak skorygowany plan, choć nie było to proste, bo parę dni wcześniej zgodziłem się wziąć pracę we Wrocławiu, którą kończyłbym 27 lutego o 11.00 (czyli miałem 5 godzin na dotarcie na Okęcie - zamiast 29 godzin jak wcześniej myślałem). Już brałem nawet opcję kupienia przelotu Wrocław-Wawa LOT-em (nawet cena była dobra - niecałe 200zł) - ale to wymagałoby zostawienia auta we Wrocławiu na miesiąc, później jego odbiór i generalnie wszystko byłoby na wariackich papierach. Jakiekolwiek opóźnienie, albo odwołanie lotu (a nasz LOT niestety z tego słynie) oznaczało mocne komplikacje i kupno nowego znacznie droższego biletu do Mediolanu. Na szczęście udało się znaleźć mi zastępstwo we Wrocku, a ja wziąłem 3 dni pracy w Warszawie.

2013-02-27
Wylot do Bergamo mam o 17.00, a do 15.00 normalnie pracuję, ale z firmy jest tylko parę km na Okęcie - 3 przystanki tramwajem i jeden eskaemką (ze Służewca). Szybko zwijam się z pracy, część rzeczy zostawiam na przechowanie i pędzę na tramwaj. Po 10 minutach jestem na Służewcu.
Niestety pociąg na lotnisko jest opóźniony blisko pół godziny bo czekał na pociąg do Radomia, który zwykle przepuszczał, a ten też był opóźniony. Kretynizm na polskim PKP nie zna granic. Przy takim opóźnieniu "Radomiaka" pociąg na lotnisko zdążyłby przed nim bez problemu. Zresztą mało brakowało a zamiast na lotnisko pojechałbym do Radomia, bo na tablicy wyświetlono, że najbliższe połączenie to właśnie to na lotnisko, a na samym pociągu zero oznaczeń. W końcu jednak przyjeżdża właściwy skład i po 3 minutach jestem na terminalu.
I tu kolejna masakra. Oczywiście z racji zamknięcia Modlina, ruch jest większy, ale nikt nie pomyślał, żeby jakoś kontrolę bezpieczeństwa usprawnić. Z początku łudzę się, że kolejka będzie szła szybko, ale po 30minutach przesuwam się o 1/3 kolejki. Gdy zostaje mi 10minut do odlotu nie mam innego wyjścia jak przeprosić ludzi i dopchać się na początek. W końcu z jęzorem na brodzie docieram do gejtu przed samym zamknięciem.
Niestety nad większością trasy chmury, jedynie szczyty Alp przebiły się przez nie.
W Bergamo lądujemy planowo. Jest już po zachodzie. Na lotnisku dość szybko znajduję odpowiednie miejsce do leżakowania i zapadam w drzemkę. Niestety lotnisko to ma jedną niedogodność, że nie da się przespać się w jednym miejscu, bo mniej więcej ok. 23.00 ekipy sprzątające zamykają jedną część lotniska i wypraszają pasażerów do drugiej części, a potem jest zmiana. No ale to w sumie mała niedogodność w porównaniu np. z podparyskim "bove".

28-02-2013
Ten dzień postanawiam przeznaczyć na zwiedzanie Bergamo i Lecco, położonego kilkadziesiąt km na północny zachód od Bergamo. Z lotniska wsiadam więc w busa do centrum Bergamo. Miasteczko od razu wprawia mnie w zachwyt. Do tej pory leciałem przez Bergamo 3 razy, ale za każdym razem mając wolny czas wybierałem Mediolan - i teraz mam wątpliwości czy robiłem słusznie. Bo Bergamo ma niesamowity klimat. Położone jest w kotlinie, otoczone górami z każdej strony, a samo stare miasto znajduje się na wzgórzu, z którego roztacza się niesamowity widok na resztę miasta, i góry. Samo Stare Miasto typowe dla Włoch - wąskie uliczki, kawiarnie, ale jak na Włochy niezwykle czysto. Jest też masę zieleni. Wrażenie robią mury obronne, które otaczają stare miasto. Latem musi być jeszcze piękniej. Na zwiedzaniu i włóczeniu się po Bergamo schodzi  mi się do południa i trzeba się zwijać jeśli mam zamiar jeszcze wyjść na trochę w góry.



Szczęśliwie na pociąg czekam 10minut i po godzinie jestem w Lecco. Miasteczko jeszcze bardziej niesamowite niż Bergamo. Mniejsze, więc i mniej okazałe zabytki, ale położone nad jeziorem, u podnóża góry, której niemal pionowa ściana lśni w promieniach słońca. Po krótkim zwiedzaniu centrum przechadzce nad jeziorem kieruję się w stronę skał które wydają się w zasięgu ręki. Trochę jednak zajmuje mi kluczenie uliczkami zanim docieram do końca miasta. Gdy wychodzę za miasto i natrafiam na pierwszą ścieżkę pod górę i bez namysłu odbijam z głównej drogi. Co prawda jest jakiś szlaban i tabliczka określająca jakieś zakazy, ale nie wyglądają one zbyt groźne. Po kilkuset metrach trafiam zresztą na oznaczenia szlaku, które utwierdzają mnie w słuszności wybranej drogi. Ścieżka trawersuje zbocze i pnie się ciągle pod górę. W końcu po około godzinie docieram do prawie pionowej ściany. Jestem jakieś 300-400m nad poziomem miasteczka. Widok na jezioro w dole, nad nim miasteczko, a w tle góry wart jest zatrzymania się na chwilę. Dalej prowadzi bokiem ścieżka, prawdopodobnie na szczyt skały. Jednak robi się późno, zostało ok. 40minut do zachodu, więc decyduję się zawrócić. Wybieram trochę inną drogę, oznaczoną, jednak chyba trochę dłuższą, bo do miasta schodzę już po zmroku. Obieram kierunek na dworzec kolejowy, i po kolejnej godzinie siedzę w pociągu do Mediolanu.


Samolot do Rzymu mam z Milano Linate następnego dnia rano. Lotnisko to jest o tyle dobre, że można na nie dojechać z dworca kolejowego na jednym bilecie miejskim ważnym 90min w cenie 1.5EUR (z dworca kolejowego do stacji metra San Babila, a potem autobusem nr 73). Niestety nie doczytałem ze bilet ten jest ważny co prawda 90min, ale można na nim tylko raz przekroczyć bramkę metra. A mnie strzeliło do głowy żeby wysiąść jeszcze koło katedry, bo miałem trochę czasu. Niestety później okazało się że bramka metra nie chce mnie wpuścić. Absurdalne wydało mi się kupowanie biletu, żeby przejechać 2 stacje, więc po prostu przeskakuję bramkę. Trochę mam obawę, czy jakiś kanar mnie nie wyhaczy, ale skończyło się bez przygód.

Później jeszcze trochę stresu czy przyjedzie autobus, bo się trochę spóźniał i był to chyba jeden z ostatnich kursów. Ale w końcu docieram do terminala. Lotnisko niby obsługujące głównie ruch lokalny, ale większe od Okęcia. Trochę się włóczę po terminalu, rozglądam za miejscem do rozłożenia karimaty. Odnajduję też stanowisko Alitalii do samodzielnego wydruku biletu. Zastanawiam się, czy plecak puścić bagażem rejestrowanym. Waży parę kg ponad normę, ale myślę że nikt nie będzie ważył. A niestety mam jakieś obawy, że rejestrowany przy tych przesiadkach może zaginąć, więc decyduję się wziąć go ze sobą na pokład.

01-03-2013
Budzę się około 5.00, zwijam legowisko, śniadanie i kieruję się na kontrolę bezpieczeństwa. Mam trochę czasu do odprawy, więc z nudów analizuję tablicę odlotów. Wynika z tego, że z Linate lata głównie Alitalia i ma po kilkanaście lotów dziennie do każdego z większych miast we Włoszech. Do Rzymu odlatują samoloty co kilkanaście minut, max 1 godz. I większość to A320, z rzadka trochę mniejszy A319. Aż się nie chce wierzyć, że wszystkie są wypełnione. Przecież do tego jest Malpensa, ma którą też są połączenia z Rzymu. W każdym razie ten którym ja lecę, tak na oko ma wypełnienie w 60%. Może więc w tym tkwi przyczyna kłopotów finansowych Alitalii.
Startujemy z opóźnieniem około pół godziny. Pada deszcz, wieje. Po drodze tylko momentami przebija się przez chmury fragment lądu. W Rzymie wita nas po godzinie niewiele lepsza pogoda. Lądujemy na Fiumicino. Aby stąd tanio dojechać do Rzymu trzeba trochę pokombinować. Paradoksalnie lotnisko Campino obsługujące low-costy jest bliżej i taniej można z niego dojechać do centrum. Z Fiumicino najpierw trzeba wsiąść w busa Contral do Lido di Ostia, za cenę ok. 1.5EUR. Potem przesiąść się w pociąg podmiejski na który obowiązują normalne bilety miejskie. Na jednorazowym bilecie można jechać 75minut korzystając z dowolnych przesiadek (przy czym do metra można wejść tylko raz).
Niestety trochę zajmuje mi znalezienie przystanku busów do Lido, potem kolejną sprawą jest zakup biletu. Niestety w terminalu jest tylko 1 kiosk sprzedający te bilety, więc kolejka jak w Polsce za komuny. Bilet można kupić również w busie, ale kosztuje coś około 7EUR. Dowiaduję się o tym siedząc w busie, gdy jakiś Rosjanin próbuje kupić bilet. Na szczęście kierowca jest na tyle w porządku, że informuje go o tym i czeka aż facet kupi bilet w kiosku. Po drodze ucinam sobie z Rosjaninem pogawędkę. Jedzie na wakacje na Teneryfę i zapłacił za bilet więcej niż ja do Brazylii. Wysiadam przy dworcu kolejowym i dla świętego spokoju kupuję bilet dobowy, który po 4 przejazdach się zwraca. Z pociągu przesiadam się do metra i wysiadam przy Coloseum. Poprzednim razem byłem tutaj nocą i chciałem zobaczyć je też w dzień. Niestety kolejki wycieczek są takie, że odpuszczam zwiedzanie wewnątrz. Jest ciepło, ale zachmurzone niebo i brak słońca sprawia, że zdjęcia wyjdą raczej marne. Kolejny cel to Forum Romanum położone obok - też w dzień wygląda zupełnie inaczej niż nocą. Teraz sprawia wrażenie jeszcze bardziej monumentalne i jeszcze bardziej podkreśla wielkość imperium. Niestety również tutaj kolejki takie, że odpuszczam wejście - ale na szczęście Forum Romanum można dość dobrze obejrzeć z ulicy.


Kolej na Watykan - wypadałoby tam zajrzeć - tym bardziej że jest dzień po abdykacji Benedykta XVI. Plac św. Piotra praktycznie świeci pustkami. Nie ma też kolejki do bazyliki, więc korzystam z okazji. I muszę przyznać, że piękno i przepych robi wrażenie nawet na kimś kto się kompletnie nie zna na sztuce, czyli na mnie.


Następnie fontanna di Trevi którą też widziałem już nocą. Tutaj z kolei tłum turystów. Fontanna jak dla mnie bardziej magicznie wygląda jednak nocą.
Na koniec jeszcze chwila na Placu Weneckim i czas wracać na lotnisko, żeby nie było problemu z busem.



W Lido wysiadam około 20.00 i czekam na busa na lotnisko. W międzyczasie ucinam sobie pogawędkę z Polakiem, który tu od lat pracuje. Jak to Polak, ponarzekał, jak to się w ostatnich latach pogorszyło z praca, ale wiadomo w Polsce jeszcze gorzej.
Włóczę się też bez celu między przystankiem a budynkiem dworca kolejowego i obserwuję z nudów ludzi. I coraz bardziej się denerwuję, czy ten bus jeszcze dziś będzie. Ale pytani potwierdzają, że tak, co mnie trochę uspokaja.
Dostrzegam też gościa który stoi przy automacie biletowym i wygrzebuje drobne z kieszeni, więc proponuję, że dam mu swój bilet, który jest ważny do północy, a mi już niepotrzebny. Facet jest w ciężkim szoku. Aż 2 razy muszę mu to powtórzyć.W końcu bierze bilet, dziękuje, ale ogląda jakby spodziewał się że może być w nim bomba.
W końcu przyjechał po ponad godzinie. Uff... Kolejne 30minut i jestem na lotnisku. Kontrola bezpieczeństwa, paszporty i czekam spokojnie na odprawę. Wylot ma być planowo o 23:30. Odprawa jest  o czasie - ale niestety sam wylot opóźniony o co najmniej godzinę. Starujemy grubo po północy.

02-03-2013
Większość lotu schodzi mi na drzemce. W Rio jesteśmy po ok. 13 godzinach lotu, na 9.00 czasu lokalnego, niestety chmury sprawiają, że ląd pojawia się dopiero gdy jesteśmy już na podejściu, na kilkuset metrach nad ziemią. Wysiadam z samolotu i pierwsze co daje się odczuć do wilgoć. Jest ciepło - ok. 25st. Przy tej wilgotności wydaje się jednak znacznie więcej. Mam wrażenie że zaraz całe powietrze się skropli. Lotnisko jest olbrzymie, ale trudno się dziwić - to jeden z głównych portów lotniczych Ameryki Południowej usytuowany ok. 30km na północ od Rio. Jedyny dostępny transport to bus komunikacji publicznej (nie licząc taxi oczywiście). Niestety nie jest tani - bilet w jedną stronę to koszt 12BRL(1BRL = 1,70PLN). Za to mamy w środku klimatyzację. Niby fajnie - ale klima tak ustawiona, że po paru minutach ubieram 2 polary. Tutaj też następuje moje pierwsze zetknięcie ze specyfiką komunikacji publicznej w Brazylii. Wsiada się przodem, a wysiada tyłem. Każdy autobus ma oddzielnie osobę która sprzedaje bilety i zarządza kołowrotkiem, przez który trzeba przejść do dalszej części autobusu. Kołowrotek jest dość wąski i powoduje to często komiczne sytuacje. Nie trzeba wiele, żeby się zaklinować. Myślę że to rozwiązanie stosuje się z powodu tego, że wiele osób nie ma ochoty płacić za bilet, szczególnie gdy są w większej grupie. Ale to tylko moje własne przypuszczenia.

Dojazd do centrum zajmuje ok. 2 godzin. Po drodze mijamy m.in. favele. Robią strasznie przygnębiające wrażenie.  Dalej bus jedzie wzdłuż wybrzeża  dobre 8-10 km, zaczynając od Copacabany. Większość plaż jest praktycznie pusta. Natomiast można zauważyć całkiem dużo ludzi uprawiających jogging. Po drodze rozglądam się za miejscem do przesiadki. Zaplanowałem wypad do parku narodowego Tijuca, który znajduje się w centrum Rio. Jest to jeden z największych parków narodowych położonych w obrębie miasta. Góry pokryte dżunglą, kilkanaście szczytów wysokości 900-1000mnpm, ale za to dość stromych. W środku parku znajduje się też słynny posąg Chrystusa.
Niestety przejeżdżam właściwe skrzyżowanie, więc decyduję się pojechać na końcowy, licząc, że tam bedą też busy które pozwolą dojechać mi do parku. I rzeczywiście, było to dobre rozwiązanie. Wsiadam w busa, który przejeżdża drogą przecinającą park mniej więcej w połowie. Widząc znaki na Corcovado (posąg Chrystusa) i Pico de Tijuca (najwyższy szczyt parku 1022mnpm) -wysiadam. I mam dylemat. Korci mnie pójść w lewo na Pico de Tijuca - ale to dobre 3 godziny drogi w jedną stronę. Jest południe. Zejdę to będzie już wieczór i nie wiadomo, czy trafię na jakiś bus do centrum. Wybieram więc drogę w stronę Corcovado. Droga pnie się powoli serpentynami w górę, po kilkuset metrach jestem już otoczony przez dżunglę. Pierwsze zetknięcie sprawia niesamowite wrażenie. Liany, pnącza, palmy, mnóstwo różnego rodzaju roślin rosnących na pniach drzew, korzystających z wody zbierającej się w załamaniach kory. Udaje mi się znaleźć kilka gatunków uprawianych u nas w doniczkach.


Odnajduję jakąś ścieżkę w bok, która daje nadzieję na skrócenie drogi. Niestety jest bardzo śliska i stroma, w dodatku po 100m muszę zawrócić, bo okazuje się, że prowadzi do jakiegoś szałasu i dalej przejścia nie ma. Wracam więc do szosy. Od czasu do czasu mijają mnie nieliczne auta, próbuję łapać stopa, jednak nikt nie chce się zatrzymać. Im wyżej tym robi się coraz bardziej mglisto. W końcu wchodzę w chmurę, która towarzyszy mi do samego Corcovado. Po drodze mijam ludzi, ale widoczność jest taka, że pojawiają się jak zjawy jakieś 20m przede mną i równie szybko znikają. Dżungla i ta mgła tworzą niesamowitą atmosferę. Woda jest tutaj wszechobecna. Co kilkaset metrów strumień. I masę niewielkich wodospadów, czasem woda spada bezpośrednio na jezdnię. Aż się prosi wziąć prysznic. Ja postanawiam to zrobić w drodze powrotnej, bo niestety do Corcovado od miejsca gdzie wysiadłem jest ok. 10 kilometrów, a przed zachodem wypadałoby zejść do miasta.




W końcu docieram do podnóża wzniesienia, gdzie umieszczono posąg Chrystusa. Niestety pełna komercja. Stąd kursują busiki na szczyt. Gdy przechodzę między busami zaczepiają mnie kierowcy, że muszę kupić bilet. Jednak wszyscy gadają po portugalsku, a ja udaję, że kompletnie nie rozumiem o co im chodzi. W końcu znajdują jakiegoś gościa co mówi parę słów po angielsku i wyjaśnia mi że iść mogę, ale bez biletu na sam szczyt się nie dostanę. Zaś w cenę biletu wliczony jest wjazd busem. Więc dla nich niezrozumiałe, że chcę iść piechotą. Paranoja, mam płacić za coś z czego niekoniecznie chcę korzystać. To ok. 2km w jedną stronę i ok.300m w pionie. Rzeczywiście momentami jest ostro pod górę. Ale mam też możliwość bliższego przyjrzenia się się dżungli po drodze. Docieram pod samą statuę. Tutaj też można kupić bilety w tej samej cenie co na dole. Za te 30BRL można wyjść po schodach jeszcze jakieś 20m wyżej, podejść do samego pomnika i stanąć na platformie za nim, z której widać całe Rio. Fajnie pod warunkiem, że jest pogoda, ale nie przy widoczności na 100m.  Tam więc odpuszczam sobie tą atrakcję, chwilę gapię się na mgłę i szczyty z niej wystające i zwijam się z powrotem.


Z górki jednak idzie się znacznie szybciej, na dole jestem po 15min. Po analizie mapy postanawiam nie wracać tą samą drogą, tylko pójść w przeciwną stronę. Po około 6-8km powinienem dojść do miasta, więc jeszcze przed zmrokiem. Idzie się całkiem przyjemnie, cały czas w dół. Zaczyna przebłyskiwać też słońce, znika mgła. Udaje mi się wyczaić też stado tukanów w koronach drzew. Ale są na tyle wysoko, że robienie zdjęć nie ma sensu.  Moją uwagę zwracają też owoce wielkości piłki bejsbolowej, wyrastające czasem bezpośrednio z pni drzew albo grubych konarów. Jednego, który spadł na ziemię próbuję rozłupać, jednak jest cholernie twardy.

Po około 3km dochodzę do skrzyżowania z drogowskazem na punkt widokowy. Pogoda się poprawiła więc kieruję się w tą stronę. Chwilę potem zatrzymuje mi się auto, 2 facetów, 2 dziewczyny, pytają czy nie podwieźć. Chętnie korzystam z okazji, tym bardziej że wracają do centrum, tylko jeszcze, jak ja, chcieli zajrzeć na ten punkt widokowy. Widok jest rzeczywiście niezły z tego miejsca. Widać Głowę Cukru i spory kawałek Rio pod nami. Chmury tylko dodają klimatu. Nieopodal jest lądowisko dla helikopterów. Właśnie jeden wyłania się z mgły, zostawia dwójkę turystów i odlatuje do miasta, bo to chyba koniec wożenia na dziś. Obok tablica z cenami - są kosmiczne, ale chętnych chyba nie brakuje, nawet przy takim zachmurzeniu.



Wracamy do miasta, po drodze śmiejemy się, gadamy, szkoda że tylko z jedną z dziewczyn daje się dogadać po angielsku. Pytają się czy się ich nie boję - bo w Brazylii jeździć stopem jest niebezpiecznie. Przecież ich jest czwórka. Sami się zatrzymali, to podejrzane. Poważnieję, i mówie "A Wy się mnie nie boicie? Przecież mnie nie znacie. Skoro jestem sam i mimo to nie bałem się do was wsiąść to coś w tym musi być" I wszyscy wybuchamy śmiechem. Niesamowicie to spotkanie poprawiło mi humor. To właśnie  między innymi uwielbiam w wyjazdach w pojedynkę bez konkretnego planu. Możesz spotkać niesamowitych ludzi. Choć oczywiście wyjazdy w większym gronie też mają swój urok.
Dojeżdżamy do miasta. Kręcimy się uliczkami, szukając miejsca na parking. W końcu parkujemy i żegnamy się. Oni idą na jakąś imprezę a ja szukać busa. Udaje mi się wypatrzeć jakiś supermarket, więc uzupełniam zapasy pepsi. Udaje mi się też znaleźć worki foliowe na śmieci. Nie zdążyłem ich kupić w Polsce, a tutaj to podstawowe wyposażenie, jeśli chce się mieć suche rzeczy w plecaku. Niestety pierwsze moje wrażenie jest takie, że wszystko tu jest droższe niż w Polsce. Po wyjściu z marketu okazuje się że jestem blisko stacji metra. Lepiej nie mogłem trafić. A że na placu nieopodal trwa jakiś koncert to postanawiam dołączyć na chwilę.
 Masę ludzi, wszyscy najczęściej z piwem w ręku, ale bez awantur, generalnie wesoło.  Stoję tak chwilę, w międzyczasie wypijam prawie 2 litry pepsi, ale czas wracać, bo zrobiło się późno. Kupuję bilet 1-razowy na metro, niestety okazuje się, że bramka zwariowała i nie chce mnie puścić. Więc po raz kolejny muszę ją przeskoczyć. Wysiadam w pobliżu Copacabany, bo stamtąd powinienem mieć busa na lotnisko. Dość charakterystyczne jest umieszczanie wzdłuż plaży przy drodze różnego rodzaju rzeźb, głównie z piasku, choć nie tylko. I większości oczywiście sprośnych. Mi szczególnie do gustu przypadła instalacja rowerzysty na rowerze oczywiście, który jeszcze kręcił pedałami. Może dlatego, że przypominała mi do złudzenia jednego kolegę.

Plaża o tej porze zupełnie pusta. Postanawiam wziąć szybką kąpiel, choć trochę cykorzę się z zostawieniem rzeczy. Woda jest ciepła i diabelnie słona jak na ocean przystało. Świadomość zostawionych na plaży rzeczy nie pozwala mi jednak zbyt długo się chlapać.
Kolejną godzinę spędzam w oczekiwaniu na busa. Znów się trochę niecierpliwię czy w ogóle jeszcze jakiś będzie. Ale w końcu przyjeżdża. Tym razem jedzie trochę szybciej i po godzinie z hakiem jestem w terminalu. Odnajduję stanowisko gdzie mogę wydrukować bilet. Trochę zastanawia mnie konieczność podania telefonu do rodziny na wypadek wypadku. Pierwszy raz coś takiego widzę. Tak się rzuca na myśl, że tutaj niekoniecznie latanie musi być tak bezpieczne jak w Europie. Ale staram się nie skupiać na tym, w końcu TAM to jedne z większych linii.
Odnajduję miejsce do rozłożenia karimaty i idę spać. Na plus dla tego lotniska należy zaliczyć, że jest dużo ławek bez oparć między siedzeniami, więc można kulturalnie rozłożyć sobie karimatę na ławce.

03-03-2013
Budzę się o 4.00, wylot mam o 6.00, ale tu mnie czeka drobne zdziwienie bo mojego lotu nie ma na tablicy. Lecę do Manaus przez Sao Paulo, więc oczywiste było dla mnie, że mam szukać tego lotu na terminalu dla połączeń krajowych. Okazało się że jest to lot międzynarodowy, bo ten samolot z Sao Paulo dalej leci do Miami. Tam więc pełna kontrola bezpieczeństwa i kolejka do pieczątki w paszporcie. A po godzinie to samo Sao Paulo i kolejna pieczątka. Paranoja, tym bardziej że 90% pasażerów leciało tylko do Sao Paulo. Więcej stania w kolejkach jak lotu. Na dodatek po po wyjściu z odprawy paszportowej dowiaduję się, że samolot który miałem do Manaus został odwołany. Na szczęście kolejny jest za 4godz, o 12.30 - na który przebookowują mi bilet. Niestety nikt tutaj o czymś takim jak odszkodowanie za odwołany lot nie słyszał. Więc mogą sobie odwołać chociażby z powodu tego, że jest mało pasażerów i wsadzić ich do kolejnego samolotu. Mam pare godzin więc włóczę się trochę po okolicy lotniska. Poza lotniskiem to totalne zadupie, położone 30km od Sao Paulo. Pogoda jednak jw końcu się poprawiła i więc można skorzystać ze słońca i uciąć sobie drzemkę.

1.5 godziny przed odlotem wracam na lotnisko. W samolocie potwierdza się moja teza o przyczynie odwołania. Samolot jest wypełniony ledwie w ok. 70% - co biorąc pod uwagę odwołany lot jest bardzo kiepskim wynikiem. Ale odwołanie lotu miało swoje plusy. Teraz pogoda jest rewelacyjna do robienia zdjęć. Jeśli chmury to głównie cumulus i przezroczystość powietrza całkiem spora. Lot do Manaus zajmuje 4 godziny, lecimy m.in. nad Mato Grosso. Z tej wysokości widać jak olbrzymie przestrzenie są prawie niezamieszkałe, jak okiem sięgnąć tylko lasy i rozlewiska. Tylko od czasu do czasu pojawia się jakieś miasteczko.




Nad Amazonią pogoda robi się zdecydowanie gorsza. Ziemia ginie za chmurami. Dopiero gdy schodzimy do lądowania pojawia się ponownie. Mimo zamglenia i deszczu Amazonka z lotu ptaka wygląda niesamowicie, szczególnie jej połączenie z Rio Negro. Wody Amozonki są kawowe z racji niesionego błota z lodowców z And, a Rio Negro jest ciemne najprawdopodobniej z powodu garbników. Obie rzeki płyną równolegle obok siebie jeszcze przez parę kilometrów, zanim się połączą. Niestety zdjęcia przy tych warunkach wychodzą marne.

Manaus wita nas deszczem, temperatura ok. 20 stopni i mam wrażenie, że jest mniej parno niż Rio. Oczywiście na lotnisku mnóstwo nagabywaczy - poczynając od taksówkarzy, a kończąc na agentach biur organizujących wycieczki do dżungli. Ja taką wycieczkę myślę kupić, bo niestety w pojedynkę nie ma się za bardzo innej możliwości. Jeden z nagabywaczy wydaje się całkiem wiarygodny, przede wszystkim nie nagabuje zbyt intensywnie, więc decyduję się wstępnie skorzystać z jego usług. Biorę od niego wizytówkę biura i idę szukać busa do miasta. Po chwili przyjeżdża , bilet niecałe 3BRL. Okazuje się, że mój nagabywacz też nim wraca, więc chcąc nie chcąc ucinam sobie pogawędkę. Całkiem w porządku gość. Ma na imię Mouses. Po drodze robi mi za przewodnika. Jest zagorzałym fanem piłki - okazuje się, że dziś miejscowi grają ważny mecz - stąd mijamy parę grupek mężczyzn tańczących wokół niewielkich ognisk rozpalonych wprost na ulicy. Podobno czynią zaklęcia voodo, aby ich drużyna wygrała. Poza tym mam okazję "podziwiać" miejscowy stadion w budowie, który będzie jedną z aren przyszłego mundialu. Budowla jest jeszcze w mocnych powijakach, ale Mouses jest zachwycony.
Wysiadamy w centrum. Ja mam zarezerwowany hostel koło opery, okazuje się, że Mouses ma niedaleko swoje biuro, więc korzystam z zaproszenia, żeby zerknąć na mapę i pogadać o cenie. To co mówi wygląda sensownie. Cena też jest OK. Standardowo jest 130BRL za dzień. Ja biorę 4 dni i udaje mi się wytargować na 450BRL za całość, w tym jeszcze 1 nocleg w hostelu wart 25BRL.  W sumie to zależy mi na czasie, żeby bezczynnie nie tkwić w Manaus, więc decyduję się na wycieczkę już następnego dnia rano.
Hostel odnajduję bez problemu (GOL Backpackers). Warunki takie sobie. Dorm bez okien, w środku ze 30stopni. Ale za 20BRL trudno wymagać więcej - przynajmniej w Brazylii. Tym bardzie,j że w cenę wliczono jakieś śniadanie i komp z netem jest dostępny za darmo.
Robi się ciemno, więc jeszcze wypad do sklepu po coś do picia. Niestety jest niedziela więc większość sklepów zamknięta. W końcu znajduję sklep, a przed nim Mousesa pijącego piwo i gadającego z jakimś Niemcem. Też kupuję piwo, i przyłączam się do nich. Wybór nie za duży, raptem 3 marki. Niestety każde jest strasznie parszywe, alkoholu ma 3.5% - gorsze niż piwo marki Tesco. Tyle że kosztuje 3BRL - czyli ponad 5PLN i to za puszkę 0.33, więc szkoda wylać. W każdym razie za kolejne dziękuję. Kupuję na drogę 2l jakiegoś miejscowego wynalazku pod nazwą Guarana i wracam do hostelu. Napój też taki sobie w smaku. Jednak mogłem wziąć po prostu pepsi.
Po drodze wstępuję do kościoła. Akurat kończy się msza. Co mnie zastanawia to ludzie wykonujący znak krzyża jak w prawosławiu. Ale kościół nie jest na pewno prawosławny, ani grekokatolicki. Po mszy natomiast z głośników zaczyna lecieć samba. Dość oryginalne. Ale w Brazylii jest podobno tyle sekt i kościołów, że sami Brazylijczycy się w tym nie łapią.
Jeszcze oka na operę. To punkt orientacyjny i duma Manaus. Przepych zewnętrznych zdobień aż kłuje w oczy, podobno w środku jest jeszcze bardziej bogato. Budynek powstał pod koniec XIXw. w okresie boomu na kauczuk. Teraz zamknięty na cztery spusty. Nie ma regularnych przedstawień, jedynie gościnnie czasami wystawiana jest jakaś sztuka. I czasami otwiera się dla zwiedzających.


Jestem zryty jak diabli, ale muszę jeszcze zrobić pranie, wziąć prysznic i sprawdzić parę rzeczy w necie. W międzyczasie udaje mi się rozwalić sobie małego palca u nogi przez nieopatrzne kopnięcie w schodek bosą stopą. Ale sieć wciąga i zapominam o palcu. W sumie to fajnie móc napisać do kogoś w Polsce z takiego miejsca prawie na końcu świata. Zaczepiam parę osób na gg, nie licząc na odzew - tutaj jest północ, w Polsce 5 rano.
Tymczasem impreza w hostelu właśnie się rozkręca, jednak nie mam już siły na to i idę spać.

CDN...

czwartek, 14 lutego 2013

2013.01 Sri Lanka

Koncepcja wyjazdu na Sri Lankę pojawiło się dość spontanicznie ostatniego dnia października. Szukaliśmy większą ekipą biletów do Kirgistanu w wakacje i właściwie je znaleźliśmy, ale zanim zdecydowaliśmy się na zakup to już cena przestała być tak atrakcyjna. Za to trafiły się bilety na Sri Lankę w dobrej cenie. Więc w przeciągu 2 godzin podjąłem decyzję co by zakupić taki bilet. Za bilety Saudi Airlines w obie strony z Paryża CDG do Colombo z przesiadką w Arabii Saudyjskiej zapłaciłem 1156.44PLN. Do tego doszły koszty biletów do Paryża - po wielu dylematach zdecydowałem się i tak na Ryanair Modlin-Beauvais za 109.11PLN w obie strony. Niestety nie udało się namówić nikogo innego do podjęcia decyzji w tym tempie.
Z początku cieszyłem się nawet na przesiadkę w Arabii Saudyjskiej. Niestety jak się okazuje nie ma opcji zdobycia wizy do tego kraju, żeby po prostu wyjść sobie na kilka godzin zobaczyć miasto, zamiast kisić się na lotnisku. Pisałem nawet w tej sprawie do ambasady, ale zbyli mnie jednym zdaniem. Są co prawda wizy tranzytowe ale tylko do kupienia na granicach lądowych, ważne kilka dni - np. na przejazd z Jordanii do Jemenu. W ambasadzie w Warszawie można natomiast kupić wizę turystyczną, ale trzeba być elementem zorganizowanej wycieczki; biznesową - ale trzeba mieć pozwolenie na pracę i wnieść całkiem sporą opłatę; i religijną - ale trzeba być muzułmaninem i pielgrzymować do Mekki. Jednym słowem póki mają ropę - to turystyka do niczego im nie potrzebna.


 


2013-01-11
Wyjazd z domu o do Wawy zaklepanym wcześniej Polskim Busem o 5.00 rano. Wcześniej całonocne przygotowania, drukowanie mapek, pakowanie. Dobrze, że wcześniej udało mi się zrobić listę. Choć zapomniałem żeby jakieś dolary zakupić wcześniej. Niestety tej nocy nie dane było zmróżyć oka. Na szczęście w busie ciepełko, nie za dużo ludzi, więc lokuję się na tylnym siedzeniu i ucinam drzemkę. Budzę się w Warszawie prawie na końcowym. Mam do załatwienia parę firmowych spraw - ale dzięki zamknięciu lotniska w Modlinie, wylot mam z Okęcia, więc nigdzie nie muszę się spieszyć. Na centralnym kupuje dolary, tylko 10USD - kurs kiepski, ale coś warto mieć twardej waluty na wszelki wypadek. I siadam do pociągu na Okęcie Szukam kasownika, żeby miejski bilet skasować i ciekawostka - okazuje się że w niektórych pociągach po prostu nie ma - zamiast tego konduktor podpisuje taki bilet i przybija pieczątkę.
Na Okęciu trochę tłok, ale start planowo o 12.15. Pogoda rewelacyjna, Warszawa pokryta śniegiem w słońcu wygląda na prawdę pięknie.

Do Beauvais docieramy po 2 godzinach - niestety tutaj już tak ładnie nie jest. Pochmurno, wieje i pada, na szczęście jest całkiem ciepło. Mam sporo czasu więc decyduję się spróbować dotrzeć na stopa do Paryża. Po drodze robię rekonesans w przylotniskowej wiosce. Tak na prawdę lotnisko Paryż-Beauvais znajduje się w miejscowości Tille.  Jak na taką miejscowość i warunki pogodowe wygląda to całkiem klimatycznie. Latem musi być jeszcze ładniej.


Kluczę trochę po wiosce, w końcu wychodzę na obwodnicę i na drogę w stronę Paryża. Wszędzie należytej szerokości chodniki i ścieżki rowerowe, nie ma problemu, że trzeba iść poboczem ryzykując życiem. Idę tak ok. 1.5km, rozglądając się za krzakami - na wypadek konieczności noclegu w drodze powrotnej. I jest tych miejsc noclegowych całkiem sporo.
W końcu staję na stopa na drodze dojazdowej do autostrady na Paryż i po minucie łapię dziadka rozklekotanym peugeotem. Podwozi mnie jakieś 15km. Po 10min. kolejny stop - zatrzymuje mi się Murzynka i podwózka kolejne 10km. Niestety na kolejny czekam bite pół godziny. Zaczyna robić się ciemno. A do Paryża zostało co najmniej 50km. I mam coraz większe obawy, czy dotrę do centrum przed jutrem.W końcu zatrzymuje się kolejna kobieta. Stwierdza że nie jedzie do Paryża, ale że po drodze, więc wsiadam. Tylko że w trakcie po kilku kilometrach skręca z głównej drogi. Troche mnie to dziwi, ale ok. Po kolejnych paru km zaczynam się trochę niepokoić, bo wjeżdżamy w coraz mniejsze wioski i mogę  stamtąd nie mieć jak się wydostać. W końcu jakoś jednak się dogaduję, że mieszka praktycznie na przedmieściach, ale gdy dowiaduje się że chcę dotrzeć na CDG - oferuje podwózkę - bo to tylko 10-12km od jej domu. Lepiej nie mogłem trafić. Wysiadam pod samym terminalem, dziękuję i ruszam na zwiedzanie lotniska.
Znajduję nawet otwarty jeszcze punkt informacji. Biorę mapkę Paryża i decyduję się na zakup biletu całodobowego na komunikację miejską za 22EUR - żeby mieć powrót z głowy.
Lotnisko robi wrażenie. Chyba największe na jakim dotychczas byłem. Znajduję kawałek ustronnego miejsca, rozkładam alumatkę i ucinam sobie drzemkę do rana.

2013-01-12
Wylot do Jeddah trochę przed 12.00. Prawie godzinne opóźnienie.Udało mi się wcisnąć cały bagaż jako podręczny, choć było trochę tłumaczenia. Lecimy Boeingiem 777. Nie miałem okazji jeszcze lecieć takim kolosem. Trzy rzędy siedzeń, boczne po 3 fotele, środkowy 4. Co kilkanaście rzędów rozdzielająca ścianka.  Przed każdym siedzeniem panel LCD plus duży monitor na ścianie każdego przedziału.
Mi przypisali na bilecie miejsce w środkowym rzędzie, na szczęście udało się siąść przy oknie. Co prawda w Paryżu pogoda kiepska ale nad Alpami widoki niesamowite. Na panelach wyświetlają się co pewien czas parametry lotu, oraz mapa, gdzie jesteśmy. Też z czymś takim pierwszy raz się spotykam - świetny pomysł - można oszczędzić baterie w GPS-sie. Lecimy nad Włochami, Morzem Śródziemnym i Egiptem. Niestety Sahara z tej wysokości niczym szczególnym się nie wyróżnia.W międzyczasie dobre jedzonko jak na każde porządne linie przystało, a nawet pasta do zębów ze szczoteczką oraz skarpety, jednorazowe co prawda produkcji chińskiej. Co mnie trochę zdziwiło to stewardessy, ubrane prawie po europejsku, a wiadomo przecież, że w Arabii Saudyjskiej kobietom praktycznie nie można pracować.


Lądowanie po blisko 6 godzinach, około 19.00. Jest już po zachodzie słońca, więc niewiele widać. Jedynie po światłach można się zorientować że miasto całkiem spore.
Na lotnisku przekierowują nas od razu do strefy tranzytowej i wręczają jakiej kupony na kolejne jedzonko.  Po drodze jeszcze kolejna kontrola bezpieczeństwa, niemniej mam wrażenie że tylko dla formalności. Ale co charakterystyczne oddzielna kontrola dla kobiet, oddzielna dla mężczyzn.
Jedzenie tym razem okazuje się trochę parszywe - jakaś rozdrobniona wołowina z ryżem, ale w zestawie z Pepsi więc jakoś przez gardło przechodzi. Okazuje się przy okazji że jest całkiem spora grupa Polaków, więc te 7 godzin czekania w miarę szybko leci.
Na lotnisku nie ma bardzo co zwiedzać. Jeden sklep, w którym jest trochę miejscowych słodyczy, daktyle, perfumy, oczywiście zero alkoholu. Knajpka z jedzeniem, kawiarnia. Uwagę zwracają rysunki na toaletach, kobieta w chuście... Poza tym w strefie tranzytowej praktycznie Europa, choć oczywiście Saudyjki po swojemu okutane.



2013-01-13
Odprawa do Colombo trochę po pierwszej. Pakują nas do autobusu i jedziemy, jedziemy, jedziemy, jedziemy.... dobre 10-15minut przemierzamy lotnisko, zanim docieramy do samolotu. Tym razem Boeing 747 - a więc jeszcze większy niż 777.  Znów udaje mi się usadowić przy oknie, w dodatku na miejscu przy drzwiach awaryjnych. Startujemy przed 2.00, znów jedzonko, pasta do zębów i skarpetki. Dość szybko robi się jasno, ale większość trasy jest nad oceanem, w dodatku chmury, więc przesypiam praktycznie całe 6 godzin lotu. Lądujemy ok. 10.00 miejscowego czasu, przesunięcie w stosunku do Polski 4.5 godz.
W terminalu w oczy rzuca się od razu posąg Buddy oraz miejscowe kobiety w charakterystycznych sukniach, którym nie można odmówić urody, znaczy się i kobietom i sukniom ;-)
Kontrola paszportowa, zakup wizy (35USD), pieczątka w paszporcie i jesteśmy na Sri Lance. Przed wyjściem z portu udaje mi się wybrać 10.000 rupii z bankomatu (kurs to mniej więcej 100LKR = 2.50PLN) oraz zdobyć za darmo mapkę turystyczną wyspy. Jakość mapki dość marna - ale lepsze to niż nic. Zastanawiam się nad zakupem karty do telefonu - niemniej ceny wydają się być jakieś kosmiczne - w porównaniu z tym co czytałem - więc na razie odpuszczam.
Po wyjściu z lotniska uderza gorąco i cudowna zieleń... Po kilkunastu metrach już mam pierwszego taksiarza na głowie, ale zmywam wszystkich po kolei. Po drodze spotykam 2 Polki widziane wcześniej przy odprawie paszportowej - też próbują wydostać się z lotniska korzystając z publicznego transportu. Idziemy więc we trójkę wzdłuż drogi, ryzykując trochę życiem i szukając przystanku, choć nie wiadomo czy tu coś takiego jest jakoś w ogóle oznaczone. Co chwilę zatrzymują się tuk-tuki (taki skuterek z kabiną robiący za taksówkę), proponując podwózkę i przekonując że tu żadnego publicznego transportu nie ma. Zatrzymuje się też jeden bus do Negombo i chce 200LKR, ale na razie odpuszczamy. Po kilkuset kolejnych metrach w końcu spotykamy jakichś nietaksówkarzy, więc pytamy się jak dojść do przystanku. Okazuje się że właśnie idą na dworzec autobusowy i jest to 5 minut drogi. Akurat bus do Negombo odjeżdża za 10min. i kosztuje 50LKR - więc trochę ponad 1zł. Co charakterystyczne niezależnie od stanu technicznego, każdy bus wymalowany w różnego rodzaju wzorki.

Wysiadamy na dworcu w Negombo, żegnam się ze spotkanymi Polkami i wyruszam na rekonesans miasteczka. Oczywiście znów co krok to tuk-tuk, i co krok muszę tłumaczyć, że jednak nie chcę wycieczki objazdowej za jedyny 1000LKR.  Powoli się do tego przyzwyczajam. Lankijczycy przynajmniej jak się stanowczo dziękuje  za usługę, to się uśmiechają i rzeczywiście najczęściej dają spokój.
Dość szybko natrafiam na pierwszą świątynię hindu. Wrażenie robią kolorowe rzeźby, o których znaczeniu nie mam pojęcia. Trafiam też na miejscowy kościół a przy nim na szopkę. Trochę to inaczej wygląda - pod palmami.

W międzyczasie pytam się o stację kolejową. Niestety albo gość mnie źle zrozumiał, albo celowo wprowadził w błąd, bo pokazał, jak się później okazało - przeciwny kierunek do stacji. Ale dzięki temu natrafiłem na miejscowy market. Ceny bez rewelacji. Co mnie zdziwiło to ceny owoców takie jak w Polsce - albo wyższe, w szczególności pomarańcze. Z miejscowych owoców w praktyce są tylko banany, ale też niespecjalnie tanie. W dodatku w porównaniu z tymi sprzedawanymi w Polsce są 2-3 razy krótsze.... Zakupiłem kilka takich - spróbowałem jednego - okazał się w smaku jak kartofel. Na szczęście pozostałe po paru dniach zrobiły się całkiem smaczne.
Po odpytaniu paru kolejnych osób o stację kolejową w końcu wróciłem do punktu wyjścia i udałem się na poszukiwanie morza, co akurat specjalnie trudne nie było. Dość szybko trafiłem nad zatokę - rybacką w tej części. Pełno różnego rodzaju kutrów i łodzi na nabrzeżu, niestety syf też niezgorszy. Na szczęście spora część tego syfu jest maskowana przez zieleń. Idąc dalej zahaczam o targ rybny, co prawda już pusty, ale odór niesamowity. Za targiem plaża z rozłożonymi sieciami rybackimi... Przy niektórych ktoś się krząta. Gdzieniegdzie siedzi i nic nie robi.  Gdyby nie dochodzący odór z targu, i nie walające się wszędzie śmieci, byłaby istna sielanka. Zaczepia mnie miejscowy dzieciak pytając o "money", ale niezbyt namolnie, dalej idąc natrafiam na slumsy, pojedyncze sklecone z byle czego szałasy na plaży, kryte liśćmi z palmy, albo blachą. Przy nich miejscowi, siedzą, chodzą, nic nie robią generalnie. Trochę z początku czuje się w tym środowisku niepewnie. Ale po chwili spaceru przyzwyczajam się. Okazuje się że praktycznie każdy odpowiada na powitanie uśmiechem, nie spotykam się też więcej z prośbą o money. Ogólnie sympatycznie.



Za slamsami nad brzegiem trafiam na miejscowy targ warzywny. Jest już późno, więc to końcówka, ale i  tak wygląda barwnie.




Kończy mi się czas więc zawijam do miasta. Po drodze zwiedzam miejscową katedrę i i kieruję się na stację kolejową. I tu kolejne zdziwienie. Pytam się miejscowego o cenę biletu do Colombo - 35LKR. Staję w kolejce do kasy. A kasjer mi mówi ze 70 i wciska 2 bilety mimo, że widziałem jak gość przede mną płacił 35. Odpuszczam dochodzenie racji, bo to i tak niecałe 2zł a pociąg już stoi.
Klasa trzecia, ale na szczęście sporo miejsca, tylko pociąg zatrzymuje się na każdej stacji i jedzie strasznie wolno, 40km do Colombo prawie 2 godziny. Na każdej stacji wsiadają sprzedawcy różnego rodzaju pierożków, ciastek i innych smakołyków. Czasami przewijają się też żebracy, zwykle chorzy na coś. Co charakterystyczne w Indiach i właśnie tutaj - swoją chorobę starannie pielęgnują - bo daje im utrzymanie. Jednego takiego właśnie miałem okazję spotkać.  Na pierwszy rzut oka normalny gość ale - jedną nogę miał chorą - opuchniętą, grubości ok 30cm na całej długości.  Oczywiście obnosił się z tym po całym pociągu, podwijając spodnie. Ale poza tym całkiem sprawnie się przemieszczał więc jakoś bardzo mu to nie przeszkadzało. Ludzie natomiast tutaj przyzwyczaili się  chyba do takich widoków, bo nie widziałem aby ktoś mu coś dał.
Do Colombo dojeżdżamy już w nocy. Wysiadam na stacji i kolejne tuk-tuki od których trzeba się opędzać. Na mapce uzyskanej na lotnisku na szczęście jest również plan Colombo. Mam zarezerwowany hostel (City Rest Hostel, Old Moore Street). Zrobiłem to w ostatniej chwili przed wyjazdem. Jest niecałe 2km od stacji. Próbuję się w tym wszystkim odnaleźć. Nie jest łatwo. Ulice bez żadnych nazw, w większości nieoświetlone. Gdzie niegdzie tylko po szyldach firm można się dowiedzieć nazwy. Jak się okazuje hotel jest w miejscowej dzielnicy slumsów, po drodze co chwilę ktoś się wita, albo próbuje namówić na taksówkę. Na szczęście nie spotykam się z żadną agresją. Oswajam się też powoli z miejscowym ruchem ulicznym. Jeżdżenie w nocy bez świateł, wyprzedzanie gdzie się da, wymuszanie pierwszeństwa, trąbienie....  Kaukaz to Europa przy tych zasadach ruchu jakie tu obowiązują- a raczej nie obowiązują. Z początku wydaje mi się że niemożliwe jest po prostu przejście na drugą stronę ulicy cało, ale po chwili obycia okazuje się wykonalne. W końcu za pomocą planu, GPS-a oraz miejscowych udaje mi się dotrzeć całkiem sprawnie do hostelu. Warunki może nie rewelacyjne, ale lepsze niż rezerwowałem. Rezerwację robiłem na miejsce w pokoju 6-osobowym. Dostałem pokój 1 osobowy - co prawda bez okien, ale za to z wiatrakiem. Łazienka oddzielna - ale grunt że prysznic działa. I cena taka jak w ofercie z netu. Dopłacam 940LKR.
Jestem ledwie żywy. Więc biorę prysznic, robię szybkie pranie i idę spać około północy/

2013-01-14
Wstaję niezbyt wcześnie. Z hotelu udaje mi się wyjść około 11.00. W międzyczasie pytam się o cenę za kolejną noc - okazuje się że 1100LKR - a więc drożej niż przy rezerwacji - ale udaje mi się zbić do 1000LKR.
Dzielnica Pettah, w której jest hostel to typowa dzielnica biedoty. Przy ulicach masę sklepików i małych warsztatów, na ulicach pełno ludzi nic nierobiących. Rzucam się w oczy - nie da się ukryć. Stąd niestety co chwilę muszę odpowiadać na "hello" lub przybijać piątkę. Trochę to męczy na dłuższą metę. Ale praktycznie nie spotyka się agresji. Każdy się uśmiecha. Przytrafia mi się w zasadzie jedna taka trochę niepewna sytuacja - zaczepia mnie grupka 4-5 facetów - pytają o papierosy - mówię że nie mam -ale jeden pokazuje na kieszeń w której mam aparat - pyta co tam mam - więc odpowiadam mu zgodnie z prawda, i nie dopytują się dalej.





W końcu docieram z powrotem na stację kolejową. Niestety droga w dzień była 3 razy dłuższa. Rozglądam się za pociągiem na południe wzdłuż wybrzeża( mam przed siódmą), a następnie wyruszam w poszukiwaniu morza. Po drodze trafiam na pierwszą świątynię buddyjką. I wieżowce. Na ulicach sporo wojska, choć przecież od paru lat jest spokojnie. Co kilkaset metrów blaszane kioski obstawione workami z piaskiem, w każdym kiosku żołnierz z karabinem. Ta część miasta drastycznie różni się od tej, w której mam kwaterunek. Nad morzem armaty, pałac prezydencki a przy nim zakazy fotografowania, którymi nikt się nie przejmuje. I masę ludzi. Jednak praktycznie nikt się nie kąpie.  Podobno jest to tutaj zbyt niebezpieczne. Natomiast zauważyłem, że szczególnie dziewczyny uprawiają tu sport pod tytułem "ucieczka przed falami". Sporo, szczególnie dzieciaków puszcza też latawce zakupione od pobliskich handlarzy zabawek.





Po około 2 km odbijam z powrotem w miasto.  Trafiam do parku z jednym z bardziej znanych posągów Buddy w Colombo. Chwila odpoczynku i wyruszam na dalsze kluczenie po mieście.

 Po drodze mijam parę szkół. Uczniowie co do sztuki w mundurkach. Najczęściej dziewczynki w białych sukienkach za kolana i z krawatem, chłopcy - też biała koszula, krawat i granatowe spodenki do kolan. Na boiskach praktycznie wszędzie gra w krykieta, który jest tu chyba sportem narodowym. Ciekawe, że w tych mundurkach ćwiczą również na wfie.
Trafiam też na McDonalda. Zaglądam z ciekawości. Ale ceny droższe jak w Polsce. Trochę to
 dziwne. Biorąc pod uwagę tutejsze zarobki - to wyjście tutaj do maca jest dość ekskluzywne.
Włóczę się tak po mieście - w końcu docieram do dwóch buddyjskich świątyń - na tyle zabytkowych że podjeżdżają pod nie autokary z wycieczkami. Oczywiście wewnątrz trzeba zdjąć buty.
Pierwszy raz coś takiego widzę, więc robi to na mnie spore wrażenie, szczególnie rzeźba śpiącego Buddy w jednej ze świątyń która jest gigantyczna.




Robi się ciemno więc powoli zaczynam wracać. W końcu decyduję się skorzystać z komunikacji miejskiej, bo z powrotem mam ok.7km. Siadam do busa który jedzie na dworzec i płacę za bilet 20LKR, więc prawie darmo. Wysiadam na końcowym, tzn. chcę wysiąść, ale autobus w ostatnim momencie rusza; za 100m nawraca na środku ulicy, grzeje kolejne 200-300m jak wariat i w końcu zatrzymuje się w zajezdni. Wyskakuję już bez problemu i zasuwam do hostelu. Mam niecały kilometr, więc po niespełna 15 minutach jestem w pokoju. Wrzucam plecak...
I.... o kurwa.... mam otwarty suwak... Robi mi się gorąco... Oczywiście nie ma portfela... Wybebeszam wszystko... Nie ma... Nie ma też futerału z okularami, pewnie wypadły potem. Na szczęście mam paszport, mam też dowód osobisty. Ale wszystkie pieniędze (8000LKR, 10USD, 30EUR, i troche złotówek), karty bankomatowe zniknęły. Razem z portfelem zniknęło też prawo jazdy, zniknął też bilet na komunikację miejską w Paryżu.
Niestety jak trzymam zwykle kasę w paru miejscach, tym razem tego nie zrobiłem. Coś uśpiło moja czujność. A że portfel wsadziłem do klapy plecaka... No kretynizm w czystej postaci. Ale z drugiej strony zamek mam od strony szyi, więc na prawdę ciężko żebym nie zauważył. Niestety nie doceniałem miejscowych kieszonkowców.
Zacząłem analizować całą sytuację. Praktycznie cały czas miałem plecak na oczach. Jedyny moment - to gdy wychodziłem w autobusu, na tym ostatnim przystanku. Ale wtedy w autobusie byłem tylko ja, kierowca i facet który zbiera kasę za bilety.I to on musiał być tym złodziejem. Przypomniałem sobie wtedy, że patrzył się gdzie chowam portfel... Dlaczego to zignorowałem?  Może gdyby było więcej ludzi w busie byłbym ostrożniejszy. Nie mieściło mi się chyba w głowie, że konduktor może być równocześnie kieszonkowcem. Ale jak widać może.... Jasne stało się też dlaczego kierowca tak nagle ruszył na tym ostatnim przystanku. Konduktor stał wtedy za mna, przytrzymał mnie wtedy za plecak, że niby pomaga, a w miedzyczasie korzystając z zamieszania wyciągnął portfel.
No nic należało szybko działać. Przede wszystkim zablokować karty. Na szczęście na dole trafiłem na jakiegoś Amerykanina z laptopem. Na szczęście w hotelu był net, więc po 5 minutach karty miałem zablokowane. Ale zero kasy przy sobie. Okazało się, że mam jednak więcej szczęścia jak rozumu. Niespełna tydzień przed wyjazdem założyłem konto na PayPalu - po prostu z ciekawości. Okazało się, że ten Amerykanin też ma PayPala. Więc za pomocą maila udało mi się przesłać mu dolary w ciągu niespełna godziny, a on wypłacił mi z bankomatu rupie. Wziąłem 20000LKR (ok. 500zl) - co biorąc pod uwagę jeszcze 10 dni pobytu nie było dużo, ale przy oszczędnościach dawało szanse na przeżycie i zobaczenie czegoś.
Niestety jak później zacząłem analizować potencjalne wydatki to było jakieś 10tyś za mało, no ale też nie chciałem prosić człowieka, żeby w środku nocy wybierał dla mnie z bankomatu dużą kwotę pieniędzy.
Zanim wszystko ogarnąłem było dobrze po północy, ale zasnąłem pewnie gdzieś nad ranem.

2013-01-15
Rano doszedłem do wniosku że trzeba spróbować coś ugrać na cenie hotelu. Zapytałem menadżera. Już wiedział o tym, że zostałem okradziony i powiedział, że za drugi nocleg nie muszę nic płacić. To miłe. Zapytałem się przy okazji o komisariat policji, więc dał mi adres. Pomyślałem że może jest szansa na odzyskanie przynajmniej dokumentów, więc warto zgłosić sprawę na policji. Może mają coś takiego jak biuro rzeczy znalezionych.
Komenda policji dla tego rejonu jest w niedaleko dworca. Stosunkowo szybko tam dotarłem.
Oczywiście praca policji nie różni się tutaj od tego co jest w Polsce. Zanim skierowano mnie do kogoś, kto wyglądało, że w końcu zamknie łańcuszek, byłem zmuszony opowiadać to samo kolejnym policjantom, a ci wypytywali się o te same szczegóły, które w dodatku były najmniej istotne dla sprawy. W końcu trafiłem do chyba do komendanta, powtórzyłem mu po raz kolejny opowiastkę i dostałem informację że muszę udać się do "Tourist Police Office" i że tam mogą mi pomóc, może nawet pożyczyć jakieś dodatkowe pieniądze. Podał mi adres - jakieś 6km stąd.  Mając dość komunikacji miejskiej wybrałem się piechotą, tym bardziej że w tym rejonie już byłem. Po 1.5 godz. dotarłem na posterunek pod tym adresem, tylko okazało się że Tourist Police to jest 2km wcześniej. Na szczęście w końcu trafiłem tu na gościa który spisał moje zeznania. Niemniej miałem wrażenie że bardziej robi to dla formalności - niż dlatego że będą szukać złodzieja. Diabli wiedzą po co pytał się mnie o wyznanie, adres, wiek. A już rysopis złodzieja praktycznie go nie interesował. No ale nic - może zapiszą - zdarzy się, że ktoś znajdzie portfel- to będę mógł dokumenty odzyskać.
Mniej więcej po godzinie pisania kwitów stwierdzili że zawiozą mnie do tego biura Tourist Police, bo oni to niespecjalnie mogą mi coś pomóc.  No ok... Korki w Colombo to coś normalnego... Odcinek 2km jechaliśmy z pół godziny, w międzyczasie gadając o życiu na Sri Lance. Policjant który mnie wiózł okazał się muzułmaninem, ale nie był chyba zbytnim ortodoksem. W końcu dotarliśmy na miejsce - za diabła bym nie trafił, bo to pokoik w całkiem ekskluzywnym hotelu, bez żadnego oznaczenia. Mój kierowca nim się zorientowałem wcisnął mi na odchodne drobne na obiad i zostawił z innym policjantem, który miał mi niby pomoc. Niestety - jak to na policji - znów musiałem powielić te same zeznania - choć trwało to już trochę krócej. Po czym stwierdzili że oni to nie mogą mi pożyczyć żadnej kasy i w sumie to niewiele mogą,  ale znajdą mi ambasadę. Więc ja na to - że ambasady Polski w Colombo nie ma, że jest tylko konsulat jakiś honorowy chyba. Dla nich to wszystko jedno. Znaleźli adres tego konsulatu. I z kolejnym policjantem udałem sie na poszukiwania wskazanego adresu. Jakieś 1.5km od tego biura, ale oczywiście trzeba było jechać samochodem i  oczywiście z braku numerów na budynkach jeździliśmy co najmniej godzinę, zanim trafiliśmy gdzie trzeba. Żadnej tabliczki na budynku, że tutaj jest konsulat Polski. Później udało mi się przypadkiem znaleźć konsulat Dominikany - tablica rzucająca się w oczy z daleka - a nas nawet prosty szyld nie stać.
Konsul honorowy okazał się całkiem miłą panią, która jednak poza poczęstowaniem mnie herbatą i wykonaniem telefonu do polskiego ambasadora w Indiach nic nie mogła zrobić. Ale napiłem się pierwszy raz w życiu herbaty z mlekiem i była nawet smakowita. No i porozmawiałem sobie z panem ambasadorem przez telefon. Pomyślałem, że jak tu jestem to nie zaszkodzi zapytać się o jakąś niedużą pożyczkę, rzędu powiedzmy 10000LKR. No i dowiedziałem się, że oczywiście w sytuacjach wyjątkowych ambasada może takiej pożyczki udzielić, ale taka kradzież to wcale nie sytuacja wyjątkowa, węc oni jak już to mogą pomóc w kontakcie z rodziną, albo kimś znajomym w Polsce. Ten musi kasę przelać na konto MSZ, a oni wtedy to przetransferują do Colombo. Przy dobrych układach potrwa to 3-4 dni. To niby dlatego, że Polacy oszukiwali, pożyczali i nie oddawali - i teraz mają takie  procedury.... No.... k.... mać... To że inni nie oddawali, to jest powód, żeby i mnie uważać za oszusta? Ja rozumiem, gdyby chodziło o 5000zl, ale ja chciałem pożyczyć niecałe 300zł... Żulom co miesiąc nasze kochane państwo nie ma problemu żeby dać kilkaset złotych na przepicie, ale normalnemu obywatelowi, pożyczyć 300zł się boi.....
Ciekawe czy inne europejskie kraje też tak traktują swoich obywateli. Cóż, zmarnowałem trochę czasu, ale zobaczyłem jak działa miejscowa policja, i przekonałem się, co jest warta pomoc polskiej ambasady za granicą.

Po tym wszystkim wróciłem na stację kolejową i zakupiłem bilet do Ambalangody. Kosztował mnie równe 105LKR - tym razem już nikt nie próbował mi sprzedać 2 biletów. Ale pociąg  był tak samo wolny. Niecałe 100km, jechał ponad 4 godziny. Do celu dotarłem ok. 20.00 i zacząłem rozglądać się za hotelem.  Nie mając innego wyjścia pytam w końcu jakąś grupkę facetów o tani hotel. Przy okazji przytaczając historię, że nie mam za dużo kasy, a tym bardziej nie mam na tuk-tuka. I tu miłe zaskoczenie. Jeden facet odpala swój skuterek każe siadać, i mówi że mi znajdzie tani hostel. Po kilkuset metrach, znajduje na ulicy jakiegoś dziadka na rowerze. Okazuje się, że dziadek ma hostel. Pytam się dziadka, ile u niego kosztuje nocleg i mówię, że za dużo kasy nie mam, bo mnie okradli. Na to dziadek mówi, żebym się nie martwił, wsadza do tuk-tuka, sam za niego płaci i każe taksówkarzowi zawieźć mnie do jego hostelu. W sumie nie mam innego wyjścia. Choć jak się później okazuje to niespełna kilometr. Na miejscu znów pytam dziadka o cenę. A ten stwierdza, że nie chce ode mnie pieniędzy, że jestem jego gościem i mogę mieszkać ile chcę. No powiem szczerze, takiego obrotu sprawy to się nie spodziewałem. W dodatku zaprasza na kolację. Z grzeczności się wzbraniam, ale jestem cholernie głodny, więc się godzę.
Poza mną akurat ma jeszcze starsze małżeństwo Indii, facet jest inżynierem-stoczniowcem, ale już praktycznie na emeryturze i siedzi na Sri Lance od miesiąca.  Kolacja pierwsza klasa. Pierwszy raz mam okazję wżerać miejscowe żarcie. Najpierw jakaś ryba z ryżem i fasolą, potem jeszcze wołowina, omlet, wszystko oczywiście na ostro i z curry. Jak mi się wydawało, że za curry nie przepadam, to tutaj jest to po prostu dobre. A wszystko przy czeskiej ludowej muzyce. Skąd ten dziadek to wytrzasnął?
Pokój też mam wypasiony, z łazienka, nawet moskitiera na łóżkiem - żyć nie umierać.
Moskitiera nad łóżkiem okazuje się przydatna. Może nie ma wiele komarów, ale wystarczy jeden w promieniu metra od ucha, żeby nie można było zasnąć. Profilaktycznie spryskuję się sprayem od komarów i bzyczenie ustaje. Chyba straciły wiarę, że nadaję się do jedzenia.

2013-01-16
Rano dziadek zaprasza mnie na śniadanie, ale trochę szkoda mi czasu, więc dziękuję i wyruszam na zwiedzanie okolicy. Pierwsze kroki kieruję oczywiście na plażę. Plaża praktycznie pusta. I całkiem czysta. Piasek, palmy i woda - po prostu idylla. Na skałach na granicy wody w kilku miejscach udaje mi się wypatrzeć jeżowce, i zatrzęsienie krabów. Znajduję też jednego kraba, który schował się w muszli ślimaka - dość komicznie wygląda taka muszla na nogach. W zaroślach przy plaży udaje mi się wyczajam jakiegoś jaszczura - długości na oko 60-80cm. Jednak dość szybko znika pod kamieniem i nie udaje mi się foty strzelić.





Kieruję się na południe, w stronę centrum Ambalangody. Po drodze mijam charakterystyczne łodzie łódki rybackie z pływakiem i pojedynczych Lankijczyków, włóczących się bez celu po plaży. Co może trochę dziwne - praktycznie nikt nie pływa. Na odcinku 2-3km spotykam tylko jedną grupkę ok 10 miejscowych chlapiących się w osłoniętej zatoczce. Ale też i fale są spore, więc pewnie wiedzą, co robią.W końcu i ja znajduję kawałek w miarę spokojnej wody - żeby się zanurzyć. Woda słona jak diabli i ciepła jeszcze bardziej. Dostrzegam też pojedynczego wieloryba pod parasolem, poza tym zero obcokrajowców. W końcu docieram do przystani rybackiej - kilkadziesiąt kutrów kołysze się na wodzie, wszystkie w niebiesko żółtych barwach.








Dalej rzeka, szeroka na jakieś 10-20m - i nawet czysta na pierwszy rzut oka. Tutaj odbijam na chwilę do morza i zapuszczam się w w uliczki Ambalangody.  Wszędzie palmy, bananowce, między nimi parterowe domki, w większości zadbane. Gdzieniegdzie widać co prawda śmieci, ale w tej zieleni nie rzucają się zbytnio w oczy. Spotykam sporo miejscowych. Każdy się uśmiecha na powitanie, nikt nie nagabuje na podwózkę tuk-tukiem. Nawet są zdziwieni - co tutaj robię. Chyba w końcu trafiłem do normalnej miejscowości, na ludzi, którzy mają swoje życie i nie opierają swojej egzystencji na wyzysku turystów. Włóczę się tak bez konkretnego celu tymi uliczkami. Spotykam 2 krowy, niespiesznie obgryzające bananowce nad rzeką. Całkiem wypasione, ciekawe czy święte. W końcu trafiam do świątyni buddyjskiej. Jest skromna i niespecjalnie zadbana - jakiś krzak rośnie nawet na dachu pagody, ale położenie nad brzegiem rzeki sprawia, że ma swój klimat.




Zbliża się południe - jest coraz bardziej gorąco. Postanawiam powoli wracać w stronę centrum. Dzisiaj chciałem jeszcze zrobić sobie wycieczkę, żeby zobaczyć północną część Ambalangody. Po drodze zachodzę na stację kolejową, pytam o połączenie do Matary rano - pierwsze ma być o 5.30.
Przy okazji udaje mi się rozczaić dziwny tutejszy sposób kontroli biletów. Bilety są sprzedawane w kasie i czasami (ale nie zawsze) sprawdzane przy wejściu na peron. Ale w pociągu nikt biletów nie sprawdza. Natomiast przy wyjściu z peronu stoi gość, który zbiera bilety - teoretycznie pewnie powinien sprawdzać czy bilet jest właściwy - ale nie zauważyłem aby to robił- przy tych cenach pewnie nikt nie oszukuje. I zawsze są 2 bramki - jedna do wchodzenia, druga do wychodzenia.
Wracam do hostelu główną drogą, prysznic, chwila leżakowania i wyruszam w stronę przeciwną. Po drodze na plażę zahaczam o muzeum masek połączone ze sklepem. Ambalangoda słynie właśnie z wyrobu masek. Maski przedstawiają przede wszystkim różnego rodzaju diabły i demony i używane są w różnego rodzaju tańcach, które odprawiane są m.in. celem uzdrowienia chorych. W miejscowości jest też podobno kilka profesjonalnych szkół uczących tego rodzaju tańca. Rozmawiam z właścicielem sklepu - to biznes rodzinny - od pokoleń. To co widać w sklepie, to maski robione głównie na sprzedaż dla turystów. Ceny zaczynają się od 3000LKR, ale można wydać na maskę i kilkadziesiąt tysięcy. Wykonanie niektórych trwa kilka miesięcy. Większość pomalowana na jaskrawe kolory. Wysokość mają od 30cm do ponad metra, ale mimo to są bardzo lekkie, gdyż wykonuje się je ze specjalnego drewna (najprawdopodobniej palmy). Pytam o cenę wstępu do muzeum - ale właściciel stwierdza, że nic nie kosztuje i prowadzi do oddzielnego pomieszczenia. Tutaj maski mają po kilkadziesiąt lat, niektóre ponad sto. Jest też wystawionych sporo masek używanych w przedstawieniach komediowych oraz rzeźb i lalek. Całość robi wrażenie. Właściciel z zaangażowaniem opowiada o wszystkim. Ale na koniec pokazuje puszkę na datki na muzeum. Trochę głupio, ale w końcu pytałem o cenę wstępu, mówiłem że nie mam pieniędzy - a przynajmniej na początku wycieczki nie mogę sobie pozwolić na rozrzutność. Facet wygląda na trochę zawiedzionego, ale nie dopomina się zbytnio. Cóż - przepraszam, dziękuję i wychodzę.




Kawałek dalej świątynia buddyjska z klasztorem. Zaglądam z ciekawości. Zaczepia mnie grupka dzieciaków ubranych w stroje mnichów buddyjskich. Mają przerwę w lekcjach. Praktycznie wszyscy dość dobrze gadają po angielsku. Jeden oprowadza mnie po świątyni, która z tego co mówi ma kilkaset lat. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie, wymieniamy się telefonami i mailami, pytają o faceboka;-) I rozlega się bicie dzwonu wzywające na lekcje.



W końcu docieram ponownie do plaży i kieruję się na północ. Z tej strony wygląda bardziej dziko, jest sporo głazów. Znów praktycznie pusto. Spotykam grupkę dzieciaków - pytają się o cukierki, ale nie dopominają się  - jak mówię że nie mam, wracają do zabawy. Dalej trafiam na "przewodnika". Oczywiście "hello friend", uśmiech, ale gość idzie za mną i zagaduje, jakie to on mi tu może atrakcje pokazać. Niby sympatyczny koleś, ale nie mam ochoty płacić nikomu za coś co mogę sam zobaczyć. Więc korzystam z okazji jak pyta się, czy mi się podoba Sri Lanka (każdy o to pyta) i mówię, że owszem, ale przytaczam też historię o kradzieży i że nie mam pieniedzy. Dalej gadamy, jakby nic się nie stało, ale widzę że trochę mina mu zrzedła, choć nie daje tego po sobie poznać. W końcu pyta się czy piłem sok z kokosa. Odpowiadam, że nie, więc mówi, żebym poczekał to się zaraz napijemy i że "no money". No jak tak, to ok. Rzeczywiście po paru minutach przynosi 3 kokosy, 2 otwarte i 1 zamknięty - daje mi na drogę. Sok - to praktycznie woda z cukrem - jakoś smaczny strasznie nie jest- ale pragnienie gasi. Wypijamy więc po kokosie, wymieniamy się telefonami i każdy idzie w swoją stronę.

Idę tak plażą jeszcze kilometr, może dwa, po drodze sporo skał, na które trzeba się wspinać żeby przejść dalej. Słońce już chyli się ku zachodowi, więc wracam. Dla odmiany wychodzę na drogę która tutaj jest niespełna 150-200m od plaży. Z tej strony widać domy bardziej zaniedbane, na niektórych są jeszcze ślady tsunami. Ale mijani ludzie równie uśmiechnięci. Ruch niewiele mniejszy jak w Colombo. Na poboczu co kawałek wylegują się psy - które niespecjalnie się tym ruchem przejmują. Po kilometrze wracam jednak z powrotem na plażę- niezbyt pewnie czuję się na drodze. Tu trafiam na grupkę chłopaków grających w krykieta. Kawałek dalej spotykam kolejnego "przewodnika" - ale ten szybko orientuje się że nie będzie ze mnie zarobku. Mimo to gadamy ponad godzinę - okazuje się że chłopak pracuje w branży turystycznej - i akurat uczy się rosyjskiego - bo sporo turystów z Rosji przyjeżdża. Dowiaduję się od niego szeregu ważnych rzeczy, m.in. koszty biletów i wynajmu jeepa w parku Yala. Rozmawiamy trochę po angielsku, trochę po rosyjsku, w końcu ja zaczynam uczyć go polskich słówek, a on mnie lankijskich. Szkoda, że niestety żadnego na dłużej nie udało mi się zapamiętać. Żegnamy się już po zachodzie słońca, który tym razem jakoś bardzo spektakularny nie był.




Do hostelu docieram już po zmroku. Właściciel pyta się czy będę jadł kolację, ale mi trochę głupio korzystać z wyżerki - więc grzecznie dziękuję.  Jednak mimo to dostaję olbrzymią miskę sałatki owocowej - banany, ananas, i kilka jakichś miejscowych owoców - cóż - ciężko odmówić.

2013-01-17
Wstaję o 4.30. Niestety chyba wczoraj się trochę za bardzo przyjarałem. Piecze mnie głównie nos i mam chyba trochę gorączkę. Ale nie ma co się użalać, szybkie pakowanie, prysznic. Dziadek już też się krząta. Mam nadzieję że nie z mojego powodu. Okazuje się że zrobił mi herbatę, więc nie wypada nie wypić. Chwilę rozmawiamy, wymieniamy się mailami i adresami. Okazuje się, że zbiera znaczki pocztowe. Pokazuje mi swoją kolekcję, w tym znaczki z Polski  z okresu międzywojennego. Hm, w takim razie wiem co mu wyślę w prezencie. Miło nam się gada, ale zostało 10 min. do pociągu, więc żegnamy się i biegnę na pociąg. Niestety okazuje się że konduktor zrobił mnie w balona wczoraj i pociąg był 15minut wcześniej. Kolejny o 7.00. Kupuję bilet do Galle - 35LKR, siadam na ławce i staram się zdrzemnąć, ale ciężko mi to idzie, a czasu trochę jest, więc rezygnuję z tego i włóczę się bez celu po okolicy. Trafiam na targ rybny. Ryby niby świeże - ale smród niesamowity. Dookoła setki małych białych czapli, czyhających na odpadki. W końcu kieruję się do przystani rybackiej - właśnie łodzie wracają z połowu. Zagaduję z przypadkowym rybakiem, pomagam mu wypchnąć łódź na brzeg. Za wiele nie złowił. Tak na oko z 10kg - większość to drobnica.



Pociąg do Galle jedzie ponad godzinę, mimo że to ok. 30km. Tutaj szybkie zwiedzanie. Mam mniej więcej godzinę do kolejnego pociągu. Plaża bez rewelacji, śmieci, psie kopy, generalnie syf. Po drodze za to całkiem ciekawa świątynia hindu. I rzut oka na fort - którym zachwycają się wszystkie przewodniki - że niby ma klimat portugalskiego miasteczka. Nie wiem - w Portugalii jeszcze nie byłem - ale jakiegoś specjalnego klimatu nie wyczułem - może za krótko byłem. Niewątpliwie jest zadbane i czyste i mury obronne robią wrażenie.



Powrót na stację znów biegiem - trochę niepotrzebnie - bo pociąg za 15 minut. Kupuję bilet do Matary za kolejne 40LKR i rozsiadam się na peronie. Po chwili podchodzi konduktor i pyta się mnie o bilet. Na prawdę dziwny mają tutaj ten system kontroli biletów. Jazda do Matary to kolejne 30km i znów ponad godzina.

Tutaj już kończy się linia kolejowa, więc nie pozostaje nic innego jak przemieścić się na dworzec autobusowy. Z tego co udało mi się do tej pory zaobserwować miejscowi architekci biorą przykład z Lublina. Dworzec autobusowy od kolejowego musi być oddalony co najmniej kilometr. Tu prawie dwa. Przecież tuk-tuki muszą na czymś zarobić. Po drodze od kilku takich się opędzam - nie mogą zrozumieć, że ktoś chce iść na piechotę taki kawał. Na dworcu od razu udaje mi się trafić na busa do Tissy. Pytam o cenę - 135LKR - biorąc pod uwagę odległość wydaje się strasznie niska. Konduktor widząc mój plecak próbuje namówić mnie, żebym włożył go do bagażnika - ale jakoś nie ufam. Wolę mieć go jednak na kolanach przez kilka godzin, niż zastanawiać się, przez ten czas, czy jeszcze jest w bagażniku. Siadam na końcu autobusu. Upał nie do wytrzymania. Siedzenia aż parzą. Autobus odjeżdża jak się zapełni. Na szczęście nie trzeba długo czekać. Przede mną siada kobieta z dzieciakiem na ręku - chłopczyk na oko 5-6 lat, ale już z kolczykiem w uchu - tutaj to standard. I zaczyna rozrabiać. Oczywiście jestem inny, więc w pierwszej kolejności zaczyna się śmiać do mnie,stroić miny, więc też mu odpowiadam uśmiechem. Mama też się się śmieje. Sympatycznie. No może nie całkiem - bo nie ogranicza się tylko do zaczepiania mnie. Stara się zwrócić też uwagę innych na siebie, w końcu zaczyna ściągać chustę z głowy muzułmance która siedzi przez nim. Widać bezstresowe wychowanie i tutaj dotarło. W każdym razie jest wesoło - aż szkoda, że wysiadają w połowie drogi i kolejne 2 godziny nic się nie dzieje.


 Do Tissy (a właściwie Tissamaharama) docieramy około 16.00. Jest to miejscowość która żyje z safari i pobliskiego parku narodowego Yala. Od razu po wyjściu z autobusu masa przewodników, hotelarzy itp. osobników oferuje swoje usługi. Rozglądam się za jakimś tanim hostelem, no i oczywiście za opcją safari. Ceny które niektórzy podają są po prostu z kosmosu w porównaniu z wiedzą którą uzyskałem wczoraj. Niektórzy próbują mi np. wmówić że sam bilet do parku kosztuje 4500LKR, podczas gdy wiem, że coś ok. 3000LKR. W końcu udaje mi się znaleźć nocleg. Też gość wygląda na naciągacza, ale łyka moją historię. Mówię że na nocleg i safari ma max. 3500LKR. Że mogę spać np. na podłodze, bo mam śpiwór. Hostel jest 200m do dworca, facet organizuje też safari. Za safari bierze 6000LKR za osobę, ale mnie może za 3500 wziąć o ile będzie miał 2-3 osoby. A spać mogę za darmo u niego w pokoju albo w przedpokoju. Tylko ma warunek - że mam mu pomóc nagonić klientów na nocleg. Rola naganiacza średnio mi odpowiada - ale nie mam na bardzo wyboru. Zostawiam plecak w hostelu,  zapoznaję się z rodziną, chwila odpoczynku, w międzyczasie dostaję talerz ryżu z kawałkiem ryby i curry, bo pewnie widać po mnie, że od rana nie jadłem  i wyruszamy na łowy. Mam okazję przyjrzeć się jak wyzysk turystów wygląda z drugiej strony. Facet ma podobno dogadaną jakąś parę, mają przyjechać autobusem, a moją rolą ma być zachwalanie jego hostelu. W sumie warunki ma całkiem ok., cenę standardową jaką bierze za pokój też (1500LKR) - więc nie będę miał wyrzutów sumienia że kogoś specjalnie naciągam. Czekamy na dworcu, okazuje się się jednak że najbliższym busem nikt nie przyjechał i kolejnym też. W końcu facet dzwoni do tych klientów, podobno jadą jeszcze, ale innym busem, który nie zatrzymuje się na tym dworcu, tylko przy głównej drodze. Gość wygląda na zdesperowanego. Siadamy na skuter i jedziemy na ten przystanek. Z kolejnych busów nikt nie wysiada. Dołącza za to do nas jakiś jego kolega. W końcu ja z tym kolegą siadamy do busa, który jedzie na dworzec, bo wypatrzyli w nim obcokrajowców. Mogę podziwiać kunszt handlowy tego gościa - w ciągu 5 minut zdążył obskoczyć 3 pary. Niestety nikt nie jest zainteresowany, bo albo już mają dogadany hostel, albo tutaj tylko przesiadają się. Cóż - wysiadamy, spotykamy się ponownie z moim gospodarzem, który jest wyraźnie zrezygnowany i wracamy do domu. Widzę ma trochę pretensje do mnie, że nie przekonywałem tych ludzi w busie do jego hostelu.No ale sorry, nie było jak. Wyglądałoby to zresztą co najmniej komicznie. Okazuje się, że rano też nie będzie jechał na safari - bo nie ma klientów. Jak widać konkurencja jest taka, że na turystyce nie ma łatwego zarobku. Proponuje żebym został cały dzień, to może po południu, albo następnego dnia rano coś się trafi. Ja jednak postanawiam wstać rano i próbować złapać jakiegoś jeepa, który jedzie do Yala i nie jest kompletnie załadowany. Gospodarz twierdzi, że się nie da, ale zobaczymy. 
Jestem potwornie zmęczony, niestety gorączka daje o sobie coraz bardziej znać. Mam wrażenie że to nie tylko z powodu oparzeń słonecznych, ale dopadło mnie zwykłe przeziębienie. Miejmy nadzieję, że nie malaria. Na razie nie łykam środków od malarii, bo komarów prawie nie ma - a teraz to już trochę za późno.
Gadam z ojcem gospodarza, okazuje się że ma jakiś problem z komputerem, obiecuję mu pomóc. Okazuje się że nie może oglądać pornosów przez neta, innych filmików zresztą też i że skype mu nie działa... Do skype to niestety zapomniał hasła więc mu nie pomogę, ale z filmikami to po prostu miał Flasha odinstalowanego. Facet jest wniebowzięty.  W międzyczasie mam okazję obejrzeć zdjęcia z dzisiejszego safari - jeden z gości przyszedł sobie zgrać z aparatu. Zdjęcia nie powalają jakością, ale lampart z bliska robi wrażenie.
Wieczorem dostaję zaproszenie na herbatę i naleśniki (albo coś takiego) do rodzinnej knajpy po drugiej stronie ulicy. Herbatę tutaj niestety wszyscy słodzą, więc nikt nie raczy nawet zapytać. Natomiast naleśniki są całkiem fajne. Bardzo cienkie, brzegi jak pergamin, w środku trochę grubsze, smażone w naczyniach w kształcie miski, przez to nie są płaskie. I wszyscy smarują je sosem chili.
Po kolacji jeszcze krótka pogawędka i rozkładam śpiworek w przedpokoju, spryskuję się sprayem od komarów i próbuje zasnąć. Jednak budzę się co chwilę z powodu kaszlu, który rozhasał się na dobre.

2013-01-18
Zasypiam dopiero nad ranem, jak w zasadzie powinienem wstawać. Planowałem wstać o 4:30, żeby o 5:00 coś złapać - niestety zbieram się niewiele przed 7:00. Mój gospodarz jeszcze śpi, gdy wychodzę. Na drodze dość szybko znajduję naganiacza na safari. Obiecuje, że być może coś będzie miał - jak nie teraz to po południu - i za 1000LKR za osobę za jeepa może się zgodzić. Dogadujemy się wstępnie i mam czekać przy drodze. Chwilę później spotykam Słowaka. Jest sam, bo wszyscy jego znajomi wylegują się na plaży - a on szuka właśnie jakiejś opcji na safari. Z tego co zdążyłem się zorientować to wynajęcie jeepa na pół dnia to koszt 4000-5000LKR. Na dwóch jest to już do przełknięcia.  Czekamy jednak przy drodze, a nóż trafi się niepełny i będziemy mogli dołączyć. Jednak przez pół godziny nic nie jedzie - ruszamy więc piechotką wzdłuż drogi w stronę parku. Po kilometrze, trafiamy na parking jeepów. Kilka stoi, ale kierowców nie widać. Po paru minutach podjeżdża jeden i po dość ostrym targowaniu zgadza się wziąć nas na 4.5 godz. za 4000LKR. Pakujemy się i jedziemy. Do bramy parku jest ok.20km. kilometrów, z początku, asflalt, później szutrówka - rzeczywiście zwykłym autem byłoby ciężko. Nim dojeżdżamy do biura parku spotykamy bawoły chlapiące się w bajorze, jelenie przemykające w krzakach, dzika chodzącego przy drodze i oglądającego się na wyżerkę oraz stado małp baraszkujące na drodze i pobliskich drzewach.
W końcu docieramy do biura parku, kupujemy bilety - cena 2935KLR - płacimy jednak po 2950, bo nie mają reszty - co na Sri Lance jest standardem przy kupowaniu wszelkiego rodzaju biletów. Zdarza się jednak co pozytywne -że czasem kierowca też odpuszcza parę groszy - np na bilecie pisze 105 - ale jak ktoś ma tylko 100 - też jest ok.
Pod biurem dosiada się do nas jeszcze jeden Lankijczyk, który jak się okaże będzie pełnił rolę przewodnika mimo, że go nie zamawialiśmy. Brama parku jest ok. 1-2km za biurem. Większość parku porośnięta jest krzakami wielkości 2-4m - coś w stylu sawanny. Sporo jezior i różnego rodzaju bajorek. Drogi w parku mam wrażenie, że lepsze niż droga dojazdowa, choć oczywiście też szutrówki. Czas szybko mija. Zwierząt jest na prawdę dużo. Przede wszystkim bawoły, które niczego się nie boją, nawet krokodyli i wylegują się praktycznie w każdym bajorze. Udało się nam też wypatrzeć stado jeleni, kilka dzików, kilka krokodyli, różnego rodzaju jaszczury i mniejsze zwierzaki wielkości kuny. Natrafiliśmy też na 2 słonie. Najpierw na jednego - brodzącego w jeziorku, praktycznie przy samej drodze i wyżerającego z niego trawę, i potem drugiego w odległości kilkuset metrów od drogi. Poza tym masę ptaków brodzących, jakiegoś orła, albo innego drapieżnika, sporo różnego rodzaju ptaków wielkości wróbli. Dość pospolite są też ptaki trochę podobne do naszej drozda wielkością, mieniące się w słońcu różnymi odcieniami zieleni i błękitu - wyglądają niesamowicie. Spotkaliśmy też kilkanaście pawi, które żyją tutaj na wolności.
Na koniec, praktycznie przy samym wyjeździe z parku, gdy już straciliśmy nadzieję, że zobaczymy lamparta - ten przebiegł nam przez drogę. Poczekaliśmy chwilę i po paru minutach - zobaczyliśmy go znów na drodze kilkaset metrów dalej. Niestety było zbyt mało czasu żeby zrobić zdjęcie.








Wyjeżdżamy z parku i tu drobna niespodzianka. Kierowca sugeruje - żebyśmy dali jakieś pieniądze przewodnikowi. Z jednej strony chłopak się na prawdę starał  i paru zwierzaków bez niego byśmy nie zobaczyli- natomiast z drugiej my go nie zamawialiśmy - umówiliśmy się się na transport, zapłaciliśmy za bilet do parku - a ten gość spodziewaliśmy się że jest jakimś strażnikiem parku którego koszt wliczony jest w cenę biletu.  Ja w każdym razie nie mogłem sobie pozwolić na rozrzutność i powiedziałem, że po prostu nie mam pieniędzy, co go mocno zmartwiło. Kolega Słowak jednak trochę mu humor poprawił bo znalazł jakieś 200LKR w drobniakach i mu dał.
W Tissie byliśmy z powrotem około południa. Tutaj okazało się z kolei że umawialiśmy się na 4500LKR a nie na 4000LKR. Ale daliśmy kierowcy po 2000 i stwierdziliśmy, że więcej nie mamy.
Z kolegą Słowakiem rozstaliśmy się w drodze na dworzec, ja zaszedłem jeszcze do hostelu podziękować za gościnę i wymienić się kontaktem.
Dalej obrałem kierunek na góry, a dokładnie miejscowość Ella. Niestety busa bezpośredniego z Tissy nie ma. Trzeba jechać z 2 przesiadkami. Do miejsca docelowego dotarłem już w nocy - koszt niespełna 200LKR. Miejscowość położona jest podobno bardzo malowniczo. Zastanawiałem się czy nie poszukać tutaj noclegu, jednak w końcu stwierdziłem że trochę brakuje mi czasu. A że udało mi się dość sprawnie odnaleźć stację kolejową z której za chwile miałem pociąg, więc kupiłem bilet za kolejne 100LKR do Hutton i połowę nocy spędziłem w pociągu.

2013-01-19
Pociąg do Hutton dojeżdża już po północy. Stąd są busy do miejscowości z której wychodzi się na Adams Peak (2243mnmp). Ale najbliższy za 2 godz, wiec ignorując nagabywania właścicieli tuk-tuków, siadam na ławce na dworcu i ucinam sobie drzemkę - niestety budzę się chyba dopiero na kolejnego busa, bo jest dobrze po trzeciej jak odjeżdża - cena 70LKR - biorąc pod uwagę poprzednie ceny i odległości - tutaj jest znacznie drożej - choć oczywiście trudno narzekać, gdy za 20km busem płaci się 2zł.
Po niespełna godzinie docieramy do celu. Jest około czwartej. Ciemno - jednak cała miejscowość i droga na Adams Peak jest dobrze oświetlona, utwardzona. Nie ma opcji żeby się zgubić.  Wzdłuż drogi na szczyt pełno sklepów jak na jarmarku - wiele z nich czynnych całą dobę. Góra jest świętym miejscem zarówno dla buddystów, chrześcijan, jak i muzułmanów, choć to buddyści głównie pielgrzymują, bo na szczycie mają swoją świątynie.
Z początku planuję dotrzeć na szczyt przed wschodem, co wydaje się całkiem realne. Jednak przeziębienie które mnie dopadło daje o sobie znać. Nie bez znaczenia jest brak snu. Jestem cholernie osłabiony. Co parę kroków muszę stawać, bo dostaję zadyszki jak stary dziadek. No po prostu jedna masakra i wstyd. Już nie pamiętam, żebym się tak męczył podchodząc pod górę. Chyba na Kacz-kar w Turcji ostatnio - też wtedy byłem chory - ale tam jest 2 razy wyżej i po usypujących się kamieniach, a nie eleganckich schodkach. W końcu odpuszczam sobie dotarcie na szczyt przed wschodem. Wcześniej czy później tam dojdę. Wschód zastaje mnie w 2/3 drogi. Lestem kilkaset metrów od szczytu jak mijają mniej pierwsze grupki ludzi którzy weszli tam właśnie na wschód.
 Gdy mijam kolejne - coraz mniej żałuję że nie zrealizowałem planu. Zaczynam się wręcz zastanawiać jak ci wszyscy ludzie zmieścili się tam. Jeszcze bardziej mnie to dziwi gdy docieram na szczyt i widzę ile tam jest miejsca. Na szczycie świątynia, przy niej tradycyjnie dzwon, ale to wszystko jakiegoś wielkiego wrażenia na mnie nie robi. Ludzi już za dużo też nie ma, co niektórzy walą w dzwon od czasu do czasu - okazuje się że to każdy uderza w dzwon tyle razy ile razy był w tym miejscu.





Na szczycie spędzam około godziny, przegryzam batona i schodzę w dół. W połowie drogi upatrzyłem już sobie kawałek trawy, rozkładam na niej alumatkę i ucinam drzemkę. I to całkiem długą bo budzę się po południu. Wżeram resztki chleba - jeszcze z Polski, z serkiem topionym. Powoli zaczynam się zbierać. Muszę przyznać, że wzbudza mój biwak trochę sensację, a co najmniej ciekawość. Paru Lankijczyków pyta się o fajki, kolejni podchodzą tylko pogadać, jak widzą co wżeram wyciągają miejscowe ciastka i mnie częstują. Przez grzeczność nie odmawiam - bo ciastka to dużo powiedziane. Kulki z mieszanki mąki, cukru, wody i chili wielkości pączka, twarde jak kula armatnia. Ale metodą skrobania daje się zjeść tym bardziej że tym chlebem nie za bardzo się najadłem. W końcu pakuję się i dalej schodzę. Osłabienie trochę mi na szczęście przeszło. Dochodzę do rzeki i nawet biorę kąpiel i robię drobne pranie. Dalej po drodze trafiam na świątynie buddyjską ufundowaną przez Japończyków. A przy niej baraszkujące stado małp (prawdopodobnie rezusów) - można patrzeć na nie godzinami.






W końcu dochodzę do wioski i rozglądam się za noclegiem. Trafiam na kilka noclegów w granicach 1000LKR, ale próbuję znaleźć coś taniej. I udaje mi się wynegocjować w jednym barze za 500LKR - ale syf w pokoju i smród papierosów - mimo mojego obniżonego poczucia estetyki- sprawia - niespecjalnie mam ochotę tutaj spać. Nie mówię nie - ale postanawiam jeszcze czegoś poszukać. Niestety nic już nie znajduję, jednak okoliczne wzgórza pokryte niskimi krzakami wyglądają obiecująco. Zbaczam z głównej drogi, kluczę wzdłuż zbocza trochę, w końcu znajduję miejsce idealne, wypłaszczone, osłonięte, z widokiem na Adams Peak. W końcu na Sri Lance trzeba przenocować chociaż raz w krzunach. Czekam chwilę do zachodu. Rozkładam legowisko i spryskuję  się sprayem. Tym razem łatwo komary nie odpuszczają - bzyczą w okolicy, ale na szczęście nie gryzą.

2013-01-20
Budzę się trochę po wschodzie. Krzuny w których spałem po dokładnym przyjrzeniu okazują się polem herbaty. Zbieram legowisko i decyduję się zrobić sobie trochę trekingu na azymut w stronę Hutton. Przechodzę przez pola herbaty i docieram do kolejnej wioski. W końcu normalna nieturystyczna. Otoczona polami herbaty. Jest wcześnie więc na ulicach prawie pusto. W centrum wioski suszarnia herbaty jednak pracuje pełną parą. Na drodze spotykam trójkę urwisów. Zaczepiają mnie żebym im zrobił zdjęcie i pytają się czy mam jakieś długopisy, które mógłbym im dać. Akurat mam więc wyciągam - ale mam tylko dwa - więc trzeci dzieciak trochę jest zawiedziony, ale co zrobić.






Dalej trafiam na strumień, więc biorę kolejny prysznic i uzupełniam zapas wody do picia - wygląda dobrze - ale profilaktycznie wrzucam tabletę z chlorem. Docieram do kolejnej wioski i dalej do jeziora otoczonego polami herbaty. Niestety woda w jeziorze pozastawia wiele do życzenia. Ale sam widok jak z pocztówki. W końcu spotykam też kobiety zbierających herbatę.





Docieram do jakiegoś asfaltu i łapię nadjeżdżającego busa. Niestety nie jedzie do Hutton - ale we właściwą stronę. Po 10km przesiadka już do busa do Hutton. Droga trawersuje zboczy wzgórz porośniętych polami herbaty, w dole jeziora - choćby dla tego tylko widoku warto było tu przyjechać.




 W Hutton oczywiście dworzec busów oddalony kawałek od kolejowego. Po drodze wżeram w końcu coś miejscowego. Za 150LKR ryż z rybą, sałatką z ziemniaków i sosem curry... Ryby może za dużo nie ma. Ale ryżem można się najeść. Na stacji niestety muszę czekać ponad godzinę na pociąg. Robię sobie krótką wycieczkę po mieście, ale szybko wracam, bo w zasadzie nie ma tu co zwiedzać. Siadam na peronie i po prostu obserwuję ludzi. Przy okazji jestem świadkiem wyłapywania wałęsających się psów w siatki. 2 gości chodzi z siatką na kiju, łapie w nią psy i pakuje do samochodu. Mam nadzieję że mają tu jakieś schroniska, a nie wiozą ich do baru. Co chwila dosiadają też się do mnie ludzie żeby pogadać. Zaczepia mnie też grupa dzieciaków, żebym zrobił im zdjęcie, ale potem spodziewają się że coś im dam. Są trochę zawiedzione, ale nie nagabują. A ja żadnych cukierków, długopisów już nie mam, a pieniędzy tym bardziej na rozdawanie.






W końcu siadam w pociąg do Kandy  (znów ok. 100LKR). Wlecze się jak wszystkie pociągi tutaj. Niestety jest tak wypchany, że stoję cała drogę w korytarzu. To niestety nie przeszkadza wszelkim maści handlarzom pakować się do wagonów i próbować coś sprzedać. Mało brakuje, a zamiast do Kandy pojechałbym do Colombo, bo w ostatnim momencie dowiaduję się, że muszę się przesiąść. Na szczęście udaje się  i po przesiadce trafiam nawet na miejsce siedzące.
W Kandy mam chwilę do zachodu więc rozglądam się za noclegiem w krzakach. Moją uwagę przykuwa posąg Buddy na szczycie wzgórza. Na mapie wygląda w miarę zielono, więc tam się kieruję, po drodze zwiedzam świątynię hindu - chyba najbardziej okazała z tych jakie widziałem.
Niestety dotarcie na szczyt wzgórza zajmuje chwilę. Koło posągu jest klasztor,  i mnisi zbierają po 300LKR za bilety.  To co widać nie powala artyzmem więc się wycofuję, bo na takie atrakcje szkoda mi kasy. Ale mnich stwierdza, że w takim razie mogę wejść za darmo. Jak za darmo - to czemu nie. Jak się okazuje na posągu z tyłu są schodu i mniej więcej do połowy jego wysokości można wejść. Panorama miasta o zachodzie całkiem fajna. Niestety na wzgórzu nie ma gdzie się rozbić. Jest trochę zieleni, ale jest albo zbyt stromo albo w krzunach pełno śmieci.


Schodzę więc do miasta poszukać czegoś innego. I spotykam pod dworcem kolejowym tuk-tuka - który oferuje hotel. Ma pokój za 1500. Ale koniec końców schodzi do 900 z podwózką w cenie. Odległy niecały km od dworca. Pokój co prawda bez okien ale z łazienka, czysty. Czego chcieć więcej. Biorę więc prysznic, robię pranie i idę spać.

2013-01-21
Zbieram się z hostelu około 7.00. W planach mam jeszcze parę godzin powałęsać się po mieście, a potem wyruszyć w stronę Polonaruvy. Główna atrakcja Kandy to świątynia, w której przechowywany jest ząb Buddy. Świątynia położona jest nad jeziorem, z daleka wygląda to całkiem ładnie, z bliska - woda w jeziorze trochę syfiasta. Cały park wraz ze świątynia jest ogrodzony - już przy wejściu do parku można trafić na bramki z wykrywaczami metalu i uzbrojonych żołnierzy.
W całym kompleksie jest też świątynia hindu oraz świątynia buddyjska wbudowana w drzewo - pod którym cały czas ktoś się modli. Do pałacu w którym przechowywany jest słynny ząb wstęp kosztuje 1000LKR- więc do przełknięcia. W tym jest muzeum buddyjskie. Ja niestety popełniłem ten błąd, że wchodząc, gdy nie było ludzi, zamiast pójść do świątyni, poszedłem do muzeum. W sumie całkiem ciekawe. Zaciekawiły mnie książki pisane na liściach palmy. Ale niestety jak wyszedłem z muzeum trafiłem na kilka wycieczek zorganizowanych i zmarnowałem pół godziny w kolejce do ołtarza z zębem. Za to miałem okazję posłuchać ceremonii bębnienia - na cześć chyba tego zęba i mało mi bębenki w uszach nie popękały.







Po wyjściu ze świątyni uznałem że już późno i czas szukać busa. Po drodze na dworzec trafiłem na handlarza map i pierwszą w miarę sensowną mapę Sri Lanki. Facet chciał 450LKR, ale opuścił do 300LKR. Próbuje jeszcze znaleźć jakąś knajpę, ale w poprzestaję na zakupie pomarańczy i kilku pierożków z nadzieniem czegoś przyprawionego chili i curry. Na dworcu okazało się że bezpośredniego busa do Polonaruvy znów nie ma, natomiast za ok 130LKR odjeżdża do Dambulla, a to po drodze. W dodatku w tej miejscowości są świątynie buddyjskie jaskiniach, będące w rejestrze UNESCO. Świątynie są ok 2km od centrum, w stronę Kandy.  Punktem orientacyjnym jest posąg złotego buddy wraz kiczowatą świątynią obok. Została ona razem z posągiem parę lat temu ufundowana przez Japończyków i poziomem kiczu przewyższa Chrystusa w Świebodzinie razem z sanktuarium w Licheniu. Ale tutaj kupuje się bilety do tych świątyń w skałach (1500LKR). Strzałki prowadzą ścieżką pod górę. Po drodze można spotkać stada rezusów i równie liczne stada handlarzy oferujących wszystko czego akurat nie potrzebujesz. Świątynie robią wrażenie niesamowite.Jest to kilka jaskiń obok siebie. W każdej posągi, przede wszystkim buddy i freski na ścianach. Co fajne pozwalają robić zdjęcia, nawet z fleszem - tak na prawdę dopiero na zdjęciach widać wiele rzeczy bo w jaskiniach panuje półmrok. W jednej z jaskiń spotykam Japończyka który próbuje autowyzwalaczem zrobić sobie zdjęcie, więc mu pomagam, w zamian on oferuje, że zrobi mi. Ale jak patrzę na nie - czym prędzej kasuję. Masakra jak wyglądam. Sine wory pod oczami. Skóra schodzącą z połowy twarzy, przekrwione ślepia. To przez to cholerne przeziebienie. Niestety dalej czuję się osłabiony.











Wracam do centrum na dworzec i trafiam na busa do Sigiriyi. Po głębszym zastanowieniu dochodzę do wniosku że Polonaruvy już najprawdopodniej nie uda mi się zwiedzić, tym bardziej jak kalkuluję bilety wstępu. W Sigiriyi wysiadam niewiele przed zachodem słońca. Robię drobny rekonesans okolicy. Zagaduję w jednym z hosteli o cenę. Chce 1500 za pokój, mówię że mam tylko 700. Facet z początku się nie godzi, ale wracam po godzinie i przystaje na moją cenę.  Pokój bez łazienki, niestety nie ma nawet wspólnego prysznica, z niedomykającymi się drzwiami ale lepsze to niż nic. W międzyczasie robię zakupy w miejscowym sklepie - chleb i 400g tuńczyka w puszce - żeby było ciekawiej - importowany z Peru. Niestety nie mam noża więc proszę gospodarza o otwarcie - a ten oferuje się że może podgrzać i dodać przypraw. Po 10minutach przynosi - gorącą miskę ryby z curry oczywiście, i cebulą. Nie wiem czy jestem taki głodny czy mam niedobory białka ale smakuje wyśmienicie. Do tego wżeram cały chleb. Czym wprawiam trochę w osłupienie parę Holendrów, którzy tutaj wynajmują pokój.

2013-01-22
Tak, dobra wyżerka na wieczór przyniosła efekty. Przeszło mi osłabienie, zniknęły wory pod oczami..
Pakuję się, dziękuję za gościnę i kieruję do centrum. Po drodze przechodzę przez rzekę w której wylegują się po obu stronach mostu 2 słonie. Jeden jest myty przez właściciela, a drugi sobie po prostu leży w rzece, czekając chyba na swoją kolej.



Na szczęście ścieżka do ruin jest dobrze oznaczona. Natomiast cena biletów ścina mnie trochę z nóg. 3500LKR. Kupuję bilet, ale to ostatni taki wydatek Ruiny te słyną z ogrodów wodnych od których zaczyna się zwiedanie. Ruiny - jak ruiny - mnie akurat specjalnie nie zachwycily. Falej wspinamy się pod góre i kolejne ruiny zabudowań przyklejone najczęściej do skały. Dochodzimy w końcu do schodów którymi idziemy już ostro pod górę, mniej więcej w połowie długości skały napotykamy słynne freski kobiet, oraz mur pokryty napisami jeszcze w starożytności - uznawanymi za najstarsze graffiti. I to jest chyba najciekawsza rzecz w tych ruinach. Schody wiodą na sam szczyt skały górującej na miejscowością. Tam kolejne ruiny, dwa baseny - generalnie nic szczególnego. Natomiast ładna panorama okolicy.




Na szczycie udaje mi się zauważyć kilka dużych motyli o rozpiętości skrzydeł ok 10cm. Pół godziny ganiam za nimi żeby zrobić fotę. Schodząc spotykam parę rezusów, i kolejne motyle.








Do centrum Sigiriyi wracam ok.11.00. Po drodze mijam parę turystów korzystających z przejażdżki na słoniu. Snobizm w czystej postaci.


Po pół godzinie trafiam na busa do Dambulli. A tam dość szybko na kolejnego do Kandy. Tutaj chcę wymienić resztę kasy na EUR, niestety banki czynne są do 15.00 a jest 15.30. Znajduję kantor, ale niestety mogą mi sprzedać najmniej 100EUR a mi trzeba 20. Niestety pozostanie wymienić na lotnisku po nienajlepszym kursie. Odwiedzam jeszcze pocztę - kupuję kilka znaczków i pocztówek na pamiątkę. Niestety pociąg zwiewa mi sprzed nosa, a na następny muszę czekać 2 godz.

 W końcu przed 19.00 pakuję się w pociąg do Colombo za kolejne ok.100LKR. Tym razem tłoku nie ma - przynajmniej na początku trasy. Ten o dziwo jedzie całkiem szybko. Podobno ekspres jak się dowiaduję. Ja mam bilet chyba na zwykły, ale nikt tego nie sprawdza. O 22.00 jestem w Colombo. Postanawiam jeszcze pójść na posterunek policji zapytać czy przypadkiem nikt nie znalazł moich dokumentów. Ale zdziwienie policjantów sugeruje, że tutaj czegoś takiego jak biuro rzeczy znalezionych nie ma. Co nie przeszkadza im wypytywać się po raz kolejny co zgubiłem. Ale już nie łudzę się że cokolwiek odzyskam. Kieruję się na dworzec autobusowy i szukam busa na lotnisko. Staram się znaleźć państwowy bus, ale podobno na lotnisko jeżdżą tylko prywatne (choć pewnie to nie prawda). Trafiam na jednego takiego busa - 200LKR - na miejscowe ceny trochę drogi - ale kolejny - obok już za 100LKR - tylko kończy kurs 500m od terminala. Decyduję się się na ten tańszy wariant i po godzinie jestem pod lotniskiem. W pobliżu przystanku udaje mi się wypatrzyć jeszcze otwarte stragany. Kupuję kilka kanapek - bo głodny jestem jak diabli i idę na lotnisko. Przy okazji udaje mi się pomylić drogi bo w nocy wygląda wszystko inaczej i dokładam kolejne 500m. Ale w końcu docieram na terminal. Tutaj znajduję kantor - a nawet kilka, mają takie samie. Niestety kurs 1UER=171LKR więc o 6LKR więcej niż w Kandy i biorą 200LKR za wymianę. Ale nie mam wyjścia. Udaje mi się wymienić tylko 20EUR - choć mam na 25. Resztę muszę jakoś wydać. Na szczęście wyczajam na lotnisku market. Ceny jak się okazuje ma dokładnie takie jak w normalnym miejscu, więc resztę rupii zamieniam na herbatę. Po czym znajduję kawałek miejsca na rozłożenie alumaty i idę spać

2013-01-23
Wylot mam dopiero o 11:45 więc włóczę się po lotnisku i okolicy bez większego celu, zabawiając się dla zabicia czasu z miejscowymi w targowanie za coś czego i tak nie kupię.
Startujemy z niewielkim opóźnieniem. Tym razem również udaje mi się siąść przy oknie jednak zamglenie sprawia, że praktycznie nie ma widoków. Na lotnisku w Riyadzie dodatkowo wiatr i piasek z pustyni spowoduje, że wszystko łącznie z niebem ma kolor żółty. Tutaj lotnisko zdecydowanie większe niż Jeddah. W sklepie wolnocłowym znajdujemy krówki z Milanówki ale w opakowaniu "Made in Oman". Znów spotykam sporą grupę Polaków, w tym jedną porę którą poznałem podczas lotu w tamtą stronę. Poznaję też Seweryna, który teraz podróżuje z rodziną, ale zwiedził praktycznie cały świat, często w pojedynkę. Wymieniamy doświadczenia. Pożyczam od niego drobne 7EUR i 10zł. Wymieniamy się kontaktami. Czas dość szybko leci. W miedzyczasie aż 2 razy nas karmią. W końcu przed 2.00 pakujemy się samolot do Paryża. Tym razem malutki Airbus A320. Praktycznie cały lot drzemię z przerwą na jedzonko


2013-01-24
W Paryżu jesteśmy przed 6.00. Z parą Polaków spotkaną wcześniej jedziemy do centrum - mają już wyczajony najtańszy transport więc korzystam z ich wiedzy. Najpierw darmową kolejką na terminal busów, tam siadamy do busa nr 350 i kasujemy 3 normalne bilety. W Paryżu można kupić w pakietach  bilety po 10szt  za 13 EUR lub pojedyncze za 1.70EUR. Mniej dojazd do centrum kosztuje 4.30EUR. Co prawda trafiamy na kurs który kończy się wcześniej - ale podobno można na tym bilecie do dworca północnego kolei dojechać. I tak robimy. Po drodze się rozstajemy. Na Gare Nord sprawdzam pociąg do Beauvais - 13,80EUR i wyruszam pieszo na wycieczkę po Paryżu. Niestety pogoda fatalna, pochmurno wilgotno, niby bardzo zimno nie jest, może minus 2-3 stopnie. Ale moje 2 polary to trochę za mało na tą pogodę. W sumie chodzę bardziej z obowiązku. Niestety przy posiadanych funduszach jakiekolwiek muzea mogę sobie odpuścić. Za to udaje mi się w końcu zwiedzić katedrę Notre Dame od środka.


Poza pieniędzmi na bilet powrotny zostało mi kilka eur - które wydaję na hamburgery w macu.
W końcu pakuję się o 19:30 do pociągu do Beauvais. Po godzinie jesteśmy na miejscu. Raczej spanie w krzakach przy tej pogodzie odpada. Z początku postanawiam przeczekać na dworcu kolejowym. Nawet ucinam drzemkę. Tak samo postanawia zrobić spotkany starszy dziadek - jest z Rumunii - leci do Cluj-Napoca rano. Jednak o 22.00 dworzec zamykają. Dziadek wychodzi na przystanek i rozgląda się za busem na lotnisko, który będzie pewnie rano. Ja idę na piechotę, po drodze  za ostatnie euro kupuję dwa hamburgery.  Niestety lotnisko okazuje się zamknięte do 6.00 rano. Jakaś masakra. Rozkładam karimatę i śpiwór koło terminala, w miejscu w miarę osłoniętym miejscu i próbuje zasnać.

2013-01-25
Budzę się po 2 godzinach. Wiatr się zmienił i już osłonięte nie jest. Kolejną godzinę chodzę bez celu. Ale do 6.00 masa czasu. Rozkładam więc znów legowisko, tyle że w innym miejscu i kolejne 2 godziny drzemki. O 4.00 już zaczyna się coś dziać na lotnisku, łudzę się, że może otworzą je wcześniej. Ale nie. Stoją ochroniarze i jak drzwi nawet otwarte to nie pozwalają wejść do środka. Dobrze że przynajmniej drzwi otwierają się automatycznie bo można stanąć przed i jest cieplej. To oczywiście irytuje ochroniarza i każe mi odejść. Oczywiście po francusku. Próbuje z nim dyskutować po angielku - ale on rozumie tyle co jak po francusku. Tempa strzała. W międzyczasie przyjeżdzają kolejni ludzie. I wszyscy marzną bo taki baran ma swoje procedury. Mógłby mu człowiek zamarznąć pod drzwiami i by go nie wpuścił.
W końcu 2 minuty przez 6.00 łaskawie schodzi z tej swojej warty i można się zagrzać. Ucinam sobie godzinę drzemki na krześle i kieruję się do kontroli bezpieczeństwa. I tu kolejne zdziwienie. Nie chcą mnie puścić, że mam błędny bilet i odsyłają do stoiska Ryanair. Mam już wizję, że będę z tego pieprzonego zadupia na stopa do Polski zasuwał, bo przecież kasy na ponowny wydruk biletu nie mam. Na szczęście informują mnie że bilet jest dobry, tylko za wcześnie chciałem wejść. No bez jaj. 3 godziny przed odlotem. Ale rzeczywiście za drugim razem bilet jest ok.
W Wawie lądujemy przed 12.00. Kupuję bilecik 40 minutowy i pakuję się do kolejki. Wg wstępnej kalkulacji mogę na nim spokojnie dojechać do centrum a później metrem na Wilanowską na PB. Tylko,że jakoś mi umknęło że ten kurs nie zatrzymuje się na Centralnym, tylko że trzeba na Śródmieściu wysiąść. Wysiadam na Powiśle i nie mam innego wyjścia jak biegiem do metra Centrum, bo na drugi bilet nie mam. Udaje mi się dotrzeć 5 minut przed końcem ważności biletu, więc trochę na gapę na Wilanowską. Ale to na szczęście koniec przygód. Całą drogę w PB przesypiam tradycyjnie, a w Lublinie po 5 minutach trafiam na busa do domu.

Cóż mogę powiedzieć na koniec, może nie zobaczyłem wszystkiego co planowałem, ale na pewno się nie nudziłem. Paradoksalnie kradzież, która przydarzyła mi się na początku wyjazdu miała również swoje pozytywne strony. Dzięki temu poznałem życzliwość zwykłych ludzi. Na szczęście nieprawdziwe okazały się opinie popularne w necie, że Lankijczycy myślą - jak  tylko wyciągnąć kasę z turystów. Nawet Ci którzy właśnie z tego żyją - gdy widzieli, że po prostu nie mam pieniędzy - potrafili być bezinteresowni. I niezwykle przyjaźnie nastawieni. Wszyscy do wszystkich są po prostu życzliwi. A kieszonkowcy i taksówkarze są w każdym społeczeństwie.
Co do cen to Sri Lanka rzeczywiście jest krajem paradoksów. Jedzenie w knajpach typu fast-food jest niezwykle tanie. Rybę,lub kurczaka z ryżem z sałatką i obowiązkowo sosem curry można zjeść za 150LKR - i to porcję na prawdę - dużą - choć ilość mięsa pozostawia sporo do życzenia. Tanie są też wszelkiego rodzaju przekąski na ulicy, które można jeść bez większych obaw. Z drugiej strony jedzenie w McDonalds który odwiedziłem w Colombo jest droższe niż w Polsce, a nawet we Francji. Również napoje typu Coca-Cola i Pepsi są ok. 20% droższe niż w Polsce. Piwa i innych alkoholi praktycznie w sklepach nie uświadczy i są drogie i choć generalnie jakiejś prohibicji chyba nie ma. Tak samo stosunkowo drogie są owoce. Szczególnie jabłka i pomarańcze. Co mnie szczególnie zdziwiło pomarańczy ani mandarynek nie uprawia się tutaj, a sprowadza z głównie z Pakistanu. To samo dotyczy jabłek - te chyba trafiają tutaj z całego świata - od Australii, po Europę, a nawet USA i Argentynę. W zasadzie z popularnych owoców to miejscowe są tylko banany - ale też niespecjalnie tańsze niż w Polsce - za to 2 razy krótsze. Cen mniej popularnych owoców (typu mango) trudno porównywać.  Pozostałe ceny żywności generalnie podobne jak w Polsce. Charakterystyczne jest to że ceny są w zasadzie takie same - niezależnie czy robimy zakupy w małym sklepiku, czy supermarkecie.
Natomiast niezwykle tania jest komunikacja. Tańsze niż w Polsce jest też paliwo o ok. 20% i chyba z tego powodu nie również stacji LPG. To na co wszyscy turyści narzekają to ceny wstępu do parków narodowych i ciekawszych zabytków. Dla kontrastu ceny dla miejscowych są kilkaset razy niższe. Ale też nie są jakieś straszne. W wielu krajach są podobne - albo wyższe. Tylko tutaj jest więcej kontrastu między cenami. Praktycznie za 1000LKR można objechać wyspę dookoła - podczas gdy bilet do jednego parku narodowego kosztuje 3000LKR (do tego trzeba wydać jeszcze minimum 1000LKR na jeepa). Dla mnie całość wyjazdu zamknęła się w kwocie poniżej ok. 2000zł (nie licząc zarąbanej kasy przez kieszonkowca, kosztów wyrabiania dokumentów, itp. w sumie pewnie ok. 1000zł) - dokładnie nie chce mi się tego liczyć.
Za takie pieniądzę na pewno warto jest polecieć na Sri Lankę. Na pewno warto zobaczyć centrum wyspy. Krajobrazy są po prostu bajkowe. Trochę żałuję,  że część widoków mnie ominęła bo nie zostałem w Ella i trasę do Hutton pokonałem w nocy. A jest to podobno jedna z bardziej widokowych tras kolejowych na świecie.Ale okolice Hutton i Adams Peak mi to częściowo wynagrodziły. Warto pojechać do parku narodowego Yala. Z zabytków zachwyciły mnie szczególnie świątynie w jaskiniach w Dambulla. Natomiast wizyta w Sigiriya myślę, że niewarta jest swojej ceny. I nie jest to moja wyłącznie opinia. Za to podobno warto udać się do innych starożytnych miast w tej okolicy np. Polonaruwa - na którą już zbrakło mi czasu.
Gdy natomiast chcemy poleniuchować na plaży to myślę że idealna jest Ambalangoda, i inne miejscowości na południowym-zachodzie wyspy. Natomiast większe miasta - typu Colombo, Negombo - najlepiej omijać szerokim łukiem.


Poniżej linki do zdjęć na picassa:
Sri Lanka
Paryż