czwartek, 2 maja 2013

2013.03 Brazylia-cz.1 -W drodze do Amazonii

Pomysł wyjazdu zrodził się pół roku wcześniej, gdzieś pod koniec września, jak zwykle w przypływie chwili, a dokładnie chwili gdy znalazłem w sieci info o tanich biletach jakie rzuciła właśnie Alitalia. Co prawda będąc dzieckiem jeździłem palcem po mapie, zaczytywałem się w książkach podróżniczych, m.in. Arkadego Fiedlera i marzyłem że kiedyś zobaczę magiczną Amazonię opisywaną w wielu z nich. Ale później jakoś te marzenia przyschły. Człowiek dorośleje i zapomina o czym marzył - albo wydaje mu się to takie mało realne. Od jakiegoś czasu jednak myślałem coraz bardziej serio, żeby pojechać do Ameryki Południowej. Pewną barierę stanowiły jednak ceny biletów, które zwykle na tych kierunkach oscylują w granicach 4000-6000PLN, wiec te myśli o wyjeździe przez długi czas były niezbyt konkretne. Ale w końcu trafiła się okazja polecieć za dużo taniej. Oczywiście widziałem już podobne promocje - ale zwykle dowiadywałem się po fakcie - bo przy takich okazjach dobre ceny są przez godzinę, lub niewiele dłużej. Trzeba więc było działać szybko.
Kilka telefonów po znajomych w środku nocy - ale jak się spodziewałem nikła szansa żeby ktoś podjął decyzję w ciągu godziny. Tak więc niewiele myśląc po godzinie rozkminiania terminu i najlepszych opcji połączenia zakupiłem bilet na trasie Mediolan-Rzym-Rio de Janeiro-Rzym-Mediolan-Praga za 1326zł w terminie 1-26marca. Paradoksalnie za ten sam lot ale z Rzymu do Rio i z powrotem zapłaciłbym ponad 4000zł - ale to do siebie mają połączenia multicity - bo mało komu pasują. A mi pasowało idealnie, bo do Mediolanu można tanio dolecieć Ryanairem, a z Pragi równie tanio Polskim Busem. Mi udało się w listopadzie kupić bilet z Wawy do Bergamo za 62PLN, a w lutym busa z Pragi do Warszawy za 31PLN. Tak więc w sumie transport Wawa-Rio-Wawa wyniósł mnie 1442PLN.
Jak już miałem bilet do Rio - zacząłem się zastanawiać nad planem wyjazdu. Jedno wiedziałem - na pewno chcę zobaczyć Amazonkę i wodospady Iguasu. Ale im więcej czytałem o Brazylii tym większy miałem dylemat gdzie jeszcze pojechać. Dopiero teraz do mnie dotarło - choć przecież nie raz patrzyłem na mapę, że Brazylia to kraj wielkości Europy i pół roku to mało żeby go zwiedzić.
W końcu jednak wybrałem mniej więcej 2 tygodnie w Amazonii, następnie Pantanal, potem Iquasu. Odpuściłem zupełnie miasta na wybrzeżu które na pewno są warte zobaczenia takie jak np. Recife, nawet na Rio przeznaczyłem niespełna dzień. Zostawiłem to sobie na następny raz.
Z racji odległości nie bardzo miało sens planowanie transportu autobusowego, a kolej w Brazylii praktycznie nie istnieje. Pozostają połaczenia lotnicze, które niestety tanie już nie są, np. za 1 bilet na trasie Rio-Manaus trzeba zapłacić w granicach 1000-1500zł. Promocje się zdarzają - ale na cenę poniżej 600zł za bilet w jedną stronę na trasie dłuższej niż 2godziny lotu nie ma co liczyć. Udało mi się jednak zakupić airpass w liniach TAM, za niespełna 2200PLN, w obrębie którego mogłem wybrać 4 połączenia, wiec cena jednego biletu wyszła w granicach 550PLN. Było z tym trochę zabawy i stresu bo bookowalem parę dni przed wylotem do Brazylii - ale w końcu się udało. Airpass taki można zakupić na stronie http://www.brol.com/, i chyba nigdzie indziej. Niestety system rezerwacji jest strasznie kretyńsko zrobiony m.in. w momencie błędu autoryzacji karty trzeba wszystko wklepywać od nowa.  Mi niestety nie przechodziła żadna z posiadanych kart (w tym karta kredytowa Mastercard- mimo że wyraźnie jest napisane iż taki typ karty akceptują). Zmarnowałem tym sposobem pół nocy. O dziwo rano dostałem maila z tej firmy - ze mogą mi zabookować taki airpass, ale musi to konsultant ręcznie zaakceptować. I tym razem przez pana konsultanta rezerwacja poszła. Dostałem linka - w którego po raz kolejny musiałem wklepać dane swoje i karty, żeby na koniec dostać kolejny kretyński komunikat, że transakcja została autoryzowana, ale muszę im faksem przesłać ksero karty i dwóch dokumentów tożsamości, w tym paszportu. Tego było za wiele, wysłałem panu konsultantowi soczystego maila w tym temacie i okazało się, że teraz już nic nie muszę faksować i na potwierdzenie wysłał mi nr rezerwacji. Tylko po jakiego diabła umieszczają takie komunikaty i denerwują ludzie. Ale nic - koniec konców stałem się szcześliwym posiadaczem 4 biletów:Rio-Manaus, Belem-Cuiaba, Cuiaba-Salvador i Salvador-Foz de Iquasu. Dodatkowo w GOL Airlines dokupiłem 2 bilety Foz-Rio za 402PLN i Santarem-Belem za 360PLN bo cena wydała się dość okazyjna.
Tak więc ramy moich planów w Brazylii miałem określone terminami biletów: Rio-Manaus-Santarem-Belem-Cuiaba-Salvador-Foz de Iquasu-Rio. Z racji natłoku obowiązków w pracy byłem mniej więcej w stanie zaplanować pierwszy tydzień w Amazonii, resztę, stwierdziłem, że skonkretyzuję na miejscu.

Wyjazd od samego początku zapowiadał się emocjonująco. Mało brakowało a spóźniłbym się o dobę na samolot do Bergamo. Byłem święcie przekonany, że mam wylot z Wawy 28 lutego o 17.00 - (czyli w czwartek) - a w rzeczywistości dzień wcześniej. Na szczęście zorientowałem się o tym tydzień przed terminem wylotu i udało mi wszystko poustawiać pod tak skorygowany plan, choć nie było to proste, bo parę dni wcześniej zgodziłem się wziąć pracę we Wrocławiu, którą kończyłbym 27 lutego o 11.00 (czyli miałem 5 godzin na dotarcie na Okęcie - zamiast 29 godzin jak wcześniej myślałem). Już brałem nawet opcję kupienia przelotu Wrocław-Wawa LOT-em (nawet cena była dobra - niecałe 200zł) - ale to wymagałoby zostawienia auta we Wrocławiu na miesiąc, później jego odbiór i generalnie wszystko byłoby na wariackich papierach. Jakiekolwiek opóźnienie, albo odwołanie lotu (a nasz LOT niestety z tego słynie) oznaczało mocne komplikacje i kupno nowego znacznie droższego biletu do Mediolanu. Na szczęście udało się znaleźć mi zastępstwo we Wrocku, a ja wziąłem 3 dni pracy w Warszawie.

2013-02-27
Wylot do Bergamo mam o 17.00, a do 15.00 normalnie pracuję, ale z firmy jest tylko parę km na Okęcie - 3 przystanki tramwajem i jeden eskaemką (ze Służewca). Szybko zwijam się z pracy, część rzeczy zostawiam na przechowanie i pędzę na tramwaj. Po 10 minutach jestem na Służewcu.
Niestety pociąg na lotnisko jest opóźniony blisko pół godziny bo czekał na pociąg do Radomia, który zwykle przepuszczał, a ten też był opóźniony. Kretynizm na polskim PKP nie zna granic. Przy takim opóźnieniu "Radomiaka" pociąg na lotnisko zdążyłby przed nim bez problemu. Zresztą mało brakowało a zamiast na lotnisko pojechałbym do Radomia, bo na tablicy wyświetlono, że najbliższe połączenie to właśnie to na lotnisko, a na samym pociągu zero oznaczeń. W końcu jednak przyjeżdża właściwy skład i po 3 minutach jestem na terminalu.
I tu kolejna masakra. Oczywiście z racji zamknięcia Modlina, ruch jest większy, ale nikt nie pomyślał, żeby jakoś kontrolę bezpieczeństwa usprawnić. Z początku łudzę się, że kolejka będzie szła szybko, ale po 30minutach przesuwam się o 1/3 kolejki. Gdy zostaje mi 10minut do odlotu nie mam innego wyjścia jak przeprosić ludzi i dopchać się na początek. W końcu z jęzorem na brodzie docieram do gejtu przed samym zamknięciem.
Niestety nad większością trasy chmury, jedynie szczyty Alp przebiły się przez nie.
W Bergamo lądujemy planowo. Jest już po zachodzie. Na lotnisku dość szybko znajduję odpowiednie miejsce do leżakowania i zapadam w drzemkę. Niestety lotnisko to ma jedną niedogodność, że nie da się przespać się w jednym miejscu, bo mniej więcej ok. 23.00 ekipy sprzątające zamykają jedną część lotniska i wypraszają pasażerów do drugiej części, a potem jest zmiana. No ale to w sumie mała niedogodność w porównaniu np. z podparyskim "bove".

28-02-2013
Ten dzień postanawiam przeznaczyć na zwiedzanie Bergamo i Lecco, położonego kilkadziesiąt km na północny zachód od Bergamo. Z lotniska wsiadam więc w busa do centrum Bergamo. Miasteczko od razu wprawia mnie w zachwyt. Do tej pory leciałem przez Bergamo 3 razy, ale za każdym razem mając wolny czas wybierałem Mediolan - i teraz mam wątpliwości czy robiłem słusznie. Bo Bergamo ma niesamowity klimat. Położone jest w kotlinie, otoczone górami z każdej strony, a samo stare miasto znajduje się na wzgórzu, z którego roztacza się niesamowity widok na resztę miasta, i góry. Samo Stare Miasto typowe dla Włoch - wąskie uliczki, kawiarnie, ale jak na Włochy niezwykle czysto. Jest też masę zieleni. Wrażenie robią mury obronne, które otaczają stare miasto. Latem musi być jeszcze piękniej. Na zwiedzaniu i włóczeniu się po Bergamo schodzi  mi się do południa i trzeba się zwijać jeśli mam zamiar jeszcze wyjść na trochę w góry.



Szczęśliwie na pociąg czekam 10minut i po godzinie jestem w Lecco. Miasteczko jeszcze bardziej niesamowite niż Bergamo. Mniejsze, więc i mniej okazałe zabytki, ale położone nad jeziorem, u podnóża góry, której niemal pionowa ściana lśni w promieniach słońca. Po krótkim zwiedzaniu centrum przechadzce nad jeziorem kieruję się w stronę skał które wydają się w zasięgu ręki. Trochę jednak zajmuje mi kluczenie uliczkami zanim docieram do końca miasta. Gdy wychodzę za miasto i natrafiam na pierwszą ścieżkę pod górę i bez namysłu odbijam z głównej drogi. Co prawda jest jakiś szlaban i tabliczka określająca jakieś zakazy, ale nie wyglądają one zbyt groźne. Po kilkuset metrach trafiam zresztą na oznaczenia szlaku, które utwierdzają mnie w słuszności wybranej drogi. Ścieżka trawersuje zbocze i pnie się ciągle pod górę. W końcu po około godzinie docieram do prawie pionowej ściany. Jestem jakieś 300-400m nad poziomem miasteczka. Widok na jezioro w dole, nad nim miasteczko, a w tle góry wart jest zatrzymania się na chwilę. Dalej prowadzi bokiem ścieżka, prawdopodobnie na szczyt skały. Jednak robi się późno, zostało ok. 40minut do zachodu, więc decyduję się zawrócić. Wybieram trochę inną drogę, oznaczoną, jednak chyba trochę dłuższą, bo do miasta schodzę już po zmroku. Obieram kierunek na dworzec kolejowy, i po kolejnej godzinie siedzę w pociągu do Mediolanu.


Samolot do Rzymu mam z Milano Linate następnego dnia rano. Lotnisko to jest o tyle dobre, że można na nie dojechać z dworca kolejowego na jednym bilecie miejskim ważnym 90min w cenie 1.5EUR (z dworca kolejowego do stacji metra San Babila, a potem autobusem nr 73). Niestety nie doczytałem ze bilet ten jest ważny co prawda 90min, ale można na nim tylko raz przekroczyć bramkę metra. A mnie strzeliło do głowy żeby wysiąść jeszcze koło katedry, bo miałem trochę czasu. Niestety później okazało się że bramka metra nie chce mnie wpuścić. Absurdalne wydało mi się kupowanie biletu, żeby przejechać 2 stacje, więc po prostu przeskakuję bramkę. Trochę mam obawę, czy jakiś kanar mnie nie wyhaczy, ale skończyło się bez przygód.

Później jeszcze trochę stresu czy przyjedzie autobus, bo się trochę spóźniał i był to chyba jeden z ostatnich kursów. Ale w końcu docieram do terminala. Lotnisko niby obsługujące głównie ruch lokalny, ale większe od Okęcia. Trochę się włóczę po terminalu, rozglądam za miejscem do rozłożenia karimaty. Odnajduję też stanowisko Alitalii do samodzielnego wydruku biletu. Zastanawiam się, czy plecak puścić bagażem rejestrowanym. Waży parę kg ponad normę, ale myślę że nikt nie będzie ważył. A niestety mam jakieś obawy, że rejestrowany przy tych przesiadkach może zaginąć, więc decyduję się wziąć go ze sobą na pokład.

01-03-2013
Budzę się około 5.00, zwijam legowisko, śniadanie i kieruję się na kontrolę bezpieczeństwa. Mam trochę czasu do odprawy, więc z nudów analizuję tablicę odlotów. Wynika z tego, że z Linate lata głównie Alitalia i ma po kilkanaście lotów dziennie do każdego z większych miast we Włoszech. Do Rzymu odlatują samoloty co kilkanaście minut, max 1 godz. I większość to A320, z rzadka trochę mniejszy A319. Aż się nie chce wierzyć, że wszystkie są wypełnione. Przecież do tego jest Malpensa, ma którą też są połączenia z Rzymu. W każdym razie ten którym ja lecę, tak na oko ma wypełnienie w 60%. Może więc w tym tkwi przyczyna kłopotów finansowych Alitalii.
Startujemy z opóźnieniem około pół godziny. Pada deszcz, wieje. Po drodze tylko momentami przebija się przez chmury fragment lądu. W Rzymie wita nas po godzinie niewiele lepsza pogoda. Lądujemy na Fiumicino. Aby stąd tanio dojechać do Rzymu trzeba trochę pokombinować. Paradoksalnie lotnisko Campino obsługujące low-costy jest bliżej i taniej można z niego dojechać do centrum. Z Fiumicino najpierw trzeba wsiąść w busa Contral do Lido di Ostia, za cenę ok. 1.5EUR. Potem przesiąść się w pociąg podmiejski na który obowiązują normalne bilety miejskie. Na jednorazowym bilecie można jechać 75minut korzystając z dowolnych przesiadek (przy czym do metra można wejść tylko raz).
Niestety trochę zajmuje mi znalezienie przystanku busów do Lido, potem kolejną sprawą jest zakup biletu. Niestety w terminalu jest tylko 1 kiosk sprzedający te bilety, więc kolejka jak w Polsce za komuny. Bilet można kupić również w busie, ale kosztuje coś około 7EUR. Dowiaduję się o tym siedząc w busie, gdy jakiś Rosjanin próbuje kupić bilet. Na szczęście kierowca jest na tyle w porządku, że informuje go o tym i czeka aż facet kupi bilet w kiosku. Po drodze ucinam sobie z Rosjaninem pogawędkę. Jedzie na wakacje na Teneryfę i zapłacił za bilet więcej niż ja do Brazylii. Wysiadam przy dworcu kolejowym i dla świętego spokoju kupuję bilet dobowy, który po 4 przejazdach się zwraca. Z pociągu przesiadam się do metra i wysiadam przy Coloseum. Poprzednim razem byłem tutaj nocą i chciałem zobaczyć je też w dzień. Niestety kolejki wycieczek są takie, że odpuszczam zwiedzanie wewnątrz. Jest ciepło, ale zachmurzone niebo i brak słońca sprawia, że zdjęcia wyjdą raczej marne. Kolejny cel to Forum Romanum położone obok - też w dzień wygląda zupełnie inaczej niż nocą. Teraz sprawia wrażenie jeszcze bardziej monumentalne i jeszcze bardziej podkreśla wielkość imperium. Niestety również tutaj kolejki takie, że odpuszczam wejście - ale na szczęście Forum Romanum można dość dobrze obejrzeć z ulicy.


Kolej na Watykan - wypadałoby tam zajrzeć - tym bardziej że jest dzień po abdykacji Benedykta XVI. Plac św. Piotra praktycznie świeci pustkami. Nie ma też kolejki do bazyliki, więc korzystam z okazji. I muszę przyznać, że piękno i przepych robi wrażenie nawet na kimś kto się kompletnie nie zna na sztuce, czyli na mnie.


Następnie fontanna di Trevi którą też widziałem już nocą. Tutaj z kolei tłum turystów. Fontanna jak dla mnie bardziej magicznie wygląda jednak nocą.
Na koniec jeszcze chwila na Placu Weneckim i czas wracać na lotnisko, żeby nie było problemu z busem.



W Lido wysiadam około 20.00 i czekam na busa na lotnisko. W międzyczasie ucinam sobie pogawędkę z Polakiem, który tu od lat pracuje. Jak to Polak, ponarzekał, jak to się w ostatnich latach pogorszyło z praca, ale wiadomo w Polsce jeszcze gorzej.
Włóczę się też bez celu między przystankiem a budynkiem dworca kolejowego i obserwuję z nudów ludzi. I coraz bardziej się denerwuję, czy ten bus jeszcze dziś będzie. Ale pytani potwierdzają, że tak, co mnie trochę uspokaja.
Dostrzegam też gościa który stoi przy automacie biletowym i wygrzebuje drobne z kieszeni, więc proponuję, że dam mu swój bilet, który jest ważny do północy, a mi już niepotrzebny. Facet jest w ciężkim szoku. Aż 2 razy muszę mu to powtórzyć.W końcu bierze bilet, dziękuje, ale ogląda jakby spodziewał się że może być w nim bomba.
W końcu przyjechał po ponad godzinie. Uff... Kolejne 30minut i jestem na lotnisku. Kontrola bezpieczeństwa, paszporty i czekam spokojnie na odprawę. Wylot ma być planowo o 23:30. Odprawa jest  o czasie - ale niestety sam wylot opóźniony o co najmniej godzinę. Starujemy grubo po północy.

02-03-2013
Większość lotu schodzi mi na drzemce. W Rio jesteśmy po ok. 13 godzinach lotu, na 9.00 czasu lokalnego, niestety chmury sprawiają, że ląd pojawia się dopiero gdy jesteśmy już na podejściu, na kilkuset metrach nad ziemią. Wysiadam z samolotu i pierwsze co daje się odczuć do wilgoć. Jest ciepło - ok. 25st. Przy tej wilgotności wydaje się jednak znacznie więcej. Mam wrażenie że zaraz całe powietrze się skropli. Lotnisko jest olbrzymie, ale trudno się dziwić - to jeden z głównych portów lotniczych Ameryki Południowej usytuowany ok. 30km na północ od Rio. Jedyny dostępny transport to bus komunikacji publicznej (nie licząc taxi oczywiście). Niestety nie jest tani - bilet w jedną stronę to koszt 12BRL(1BRL = 1,70PLN). Za to mamy w środku klimatyzację. Niby fajnie - ale klima tak ustawiona, że po paru minutach ubieram 2 polary. Tutaj też następuje moje pierwsze zetknięcie ze specyfiką komunikacji publicznej w Brazylii. Wsiada się przodem, a wysiada tyłem. Każdy autobus ma oddzielnie osobę która sprzedaje bilety i zarządza kołowrotkiem, przez który trzeba przejść do dalszej części autobusu. Kołowrotek jest dość wąski i powoduje to często komiczne sytuacje. Nie trzeba wiele, żeby się zaklinować. Myślę że to rozwiązanie stosuje się z powodu tego, że wiele osób nie ma ochoty płacić za bilet, szczególnie gdy są w większej grupie. Ale to tylko moje własne przypuszczenia.

Dojazd do centrum zajmuje ok. 2 godzin. Po drodze mijamy m.in. favele. Robią strasznie przygnębiające wrażenie.  Dalej bus jedzie wzdłuż wybrzeża  dobre 8-10 km, zaczynając od Copacabany. Większość plaż jest praktycznie pusta. Natomiast można zauważyć całkiem dużo ludzi uprawiających jogging. Po drodze rozglądam się za miejscem do przesiadki. Zaplanowałem wypad do parku narodowego Tijuca, który znajduje się w centrum Rio. Jest to jeden z największych parków narodowych położonych w obrębie miasta. Góry pokryte dżunglą, kilkanaście szczytów wysokości 900-1000mnpm, ale za to dość stromych. W środku parku znajduje się też słynny posąg Chrystusa.
Niestety przejeżdżam właściwe skrzyżowanie, więc decyduję się pojechać na końcowy, licząc, że tam bedą też busy które pozwolą dojechać mi do parku. I rzeczywiście, było to dobre rozwiązanie. Wsiadam w busa, który przejeżdża drogą przecinającą park mniej więcej w połowie. Widząc znaki na Corcovado (posąg Chrystusa) i Pico de Tijuca (najwyższy szczyt parku 1022mnpm) -wysiadam. I mam dylemat. Korci mnie pójść w lewo na Pico de Tijuca - ale to dobre 3 godziny drogi w jedną stronę. Jest południe. Zejdę to będzie już wieczór i nie wiadomo, czy trafię na jakiś bus do centrum. Wybieram więc drogę w stronę Corcovado. Droga pnie się powoli serpentynami w górę, po kilkuset metrach jestem już otoczony przez dżunglę. Pierwsze zetknięcie sprawia niesamowite wrażenie. Liany, pnącza, palmy, mnóstwo różnego rodzaju roślin rosnących na pniach drzew, korzystających z wody zbierającej się w załamaniach kory. Udaje mi się znaleźć kilka gatunków uprawianych u nas w doniczkach.


Odnajduję jakąś ścieżkę w bok, która daje nadzieję na skrócenie drogi. Niestety jest bardzo śliska i stroma, w dodatku po 100m muszę zawrócić, bo okazuje się, że prowadzi do jakiegoś szałasu i dalej przejścia nie ma. Wracam więc do szosy. Od czasu do czasu mijają mnie nieliczne auta, próbuję łapać stopa, jednak nikt nie chce się zatrzymać. Im wyżej tym robi się coraz bardziej mglisto. W końcu wchodzę w chmurę, która towarzyszy mi do samego Corcovado. Po drodze mijam ludzi, ale widoczność jest taka, że pojawiają się jak zjawy jakieś 20m przede mną i równie szybko znikają. Dżungla i ta mgła tworzą niesamowitą atmosferę. Woda jest tutaj wszechobecna. Co kilkaset metrów strumień. I masę niewielkich wodospadów, czasem woda spada bezpośrednio na jezdnię. Aż się prosi wziąć prysznic. Ja postanawiam to zrobić w drodze powrotnej, bo niestety do Corcovado od miejsca gdzie wysiadłem jest ok. 10 kilometrów, a przed zachodem wypadałoby zejść do miasta.




W końcu docieram do podnóża wzniesienia, gdzie umieszczono posąg Chrystusa. Niestety pełna komercja. Stąd kursują busiki na szczyt. Gdy przechodzę między busami zaczepiają mnie kierowcy, że muszę kupić bilet. Jednak wszyscy gadają po portugalsku, a ja udaję, że kompletnie nie rozumiem o co im chodzi. W końcu znajdują jakiegoś gościa co mówi parę słów po angielsku i wyjaśnia mi że iść mogę, ale bez biletu na sam szczyt się nie dostanę. Zaś w cenę biletu wliczony jest wjazd busem. Więc dla nich niezrozumiałe, że chcę iść piechotą. Paranoja, mam płacić za coś z czego niekoniecznie chcę korzystać. To ok. 2km w jedną stronę i ok.300m w pionie. Rzeczywiście momentami jest ostro pod górę. Ale mam też możliwość bliższego przyjrzenia się się dżungli po drodze. Docieram pod samą statuę. Tutaj też można kupić bilety w tej samej cenie co na dole. Za te 30BRL można wyjść po schodach jeszcze jakieś 20m wyżej, podejść do samego pomnika i stanąć na platformie za nim, z której widać całe Rio. Fajnie pod warunkiem, że jest pogoda, ale nie przy widoczności na 100m.  Tam więc odpuszczam sobie tą atrakcję, chwilę gapię się na mgłę i szczyty z niej wystające i zwijam się z powrotem.


Z górki jednak idzie się znacznie szybciej, na dole jestem po 15min. Po analizie mapy postanawiam nie wracać tą samą drogą, tylko pójść w przeciwną stronę. Po około 6-8km powinienem dojść do miasta, więc jeszcze przed zmrokiem. Idzie się całkiem przyjemnie, cały czas w dół. Zaczyna przebłyskiwać też słońce, znika mgła. Udaje mi się wyczaić też stado tukanów w koronach drzew. Ale są na tyle wysoko, że robienie zdjęć nie ma sensu.  Moją uwagę zwracają też owoce wielkości piłki bejsbolowej, wyrastające czasem bezpośrednio z pni drzew albo grubych konarów. Jednego, który spadł na ziemię próbuję rozłupać, jednak jest cholernie twardy.

Po około 3km dochodzę do skrzyżowania z drogowskazem na punkt widokowy. Pogoda się poprawiła więc kieruję się w tą stronę. Chwilę potem zatrzymuje mi się auto, 2 facetów, 2 dziewczyny, pytają czy nie podwieźć. Chętnie korzystam z okazji, tym bardziej że wracają do centrum, tylko jeszcze, jak ja, chcieli zajrzeć na ten punkt widokowy. Widok jest rzeczywiście niezły z tego miejsca. Widać Głowę Cukru i spory kawałek Rio pod nami. Chmury tylko dodają klimatu. Nieopodal jest lądowisko dla helikopterów. Właśnie jeden wyłania się z mgły, zostawia dwójkę turystów i odlatuje do miasta, bo to chyba koniec wożenia na dziś. Obok tablica z cenami - są kosmiczne, ale chętnych chyba nie brakuje, nawet przy takim zachmurzeniu.



Wracamy do miasta, po drodze śmiejemy się, gadamy, szkoda że tylko z jedną z dziewczyn daje się dogadać po angielsku. Pytają się czy się ich nie boję - bo w Brazylii jeździć stopem jest niebezpiecznie. Przecież ich jest czwórka. Sami się zatrzymali, to podejrzane. Poważnieję, i mówie "A Wy się mnie nie boicie? Przecież mnie nie znacie. Skoro jestem sam i mimo to nie bałem się do was wsiąść to coś w tym musi być" I wszyscy wybuchamy śmiechem. Niesamowicie to spotkanie poprawiło mi humor. To właśnie  między innymi uwielbiam w wyjazdach w pojedynkę bez konkretnego planu. Możesz spotkać niesamowitych ludzi. Choć oczywiście wyjazdy w większym gronie też mają swój urok.
Dojeżdżamy do miasta. Kręcimy się uliczkami, szukając miejsca na parking. W końcu parkujemy i żegnamy się. Oni idą na jakąś imprezę a ja szukać busa. Udaje mi się wypatrzeć jakiś supermarket, więc uzupełniam zapasy pepsi. Udaje mi się też znaleźć worki foliowe na śmieci. Nie zdążyłem ich kupić w Polsce, a tutaj to podstawowe wyposażenie, jeśli chce się mieć suche rzeczy w plecaku. Niestety pierwsze moje wrażenie jest takie, że wszystko tu jest droższe niż w Polsce. Po wyjściu z marketu okazuje się że jestem blisko stacji metra. Lepiej nie mogłem trafić. A że na placu nieopodal trwa jakiś koncert to postanawiam dołączyć na chwilę.
 Masę ludzi, wszyscy najczęściej z piwem w ręku, ale bez awantur, generalnie wesoło.  Stoję tak chwilę, w międzyczasie wypijam prawie 2 litry pepsi, ale czas wracać, bo zrobiło się późno. Kupuję bilet 1-razowy na metro, niestety okazuje się, że bramka zwariowała i nie chce mnie puścić. Więc po raz kolejny muszę ją przeskoczyć. Wysiadam w pobliżu Copacabany, bo stamtąd powinienem mieć busa na lotnisko. Dość charakterystyczne jest umieszczanie wzdłuż plaży przy drodze różnego rodzaju rzeźb, głównie z piasku, choć nie tylko. I większości oczywiście sprośnych. Mi szczególnie do gustu przypadła instalacja rowerzysty na rowerze oczywiście, który jeszcze kręcił pedałami. Może dlatego, że przypominała mi do złudzenia jednego kolegę.

Plaża o tej porze zupełnie pusta. Postanawiam wziąć szybką kąpiel, choć trochę cykorzę się z zostawieniem rzeczy. Woda jest ciepła i diabelnie słona jak na ocean przystało. Świadomość zostawionych na plaży rzeczy nie pozwala mi jednak zbyt długo się chlapać.
Kolejną godzinę spędzam w oczekiwaniu na busa. Znów się trochę niecierpliwię czy w ogóle jeszcze jakiś będzie. Ale w końcu przyjeżdża. Tym razem jedzie trochę szybciej i po godzinie z hakiem jestem w terminalu. Odnajduję stanowisko gdzie mogę wydrukować bilet. Trochę zastanawia mnie konieczność podania telefonu do rodziny na wypadek wypadku. Pierwszy raz coś takiego widzę. Tak się rzuca na myśl, że tutaj niekoniecznie latanie musi być tak bezpieczne jak w Europie. Ale staram się nie skupiać na tym, w końcu TAM to jedne z większych linii.
Odnajduję miejsce do rozłożenia karimaty i idę spać. Na plus dla tego lotniska należy zaliczyć, że jest dużo ławek bez oparć między siedzeniami, więc można kulturalnie rozłożyć sobie karimatę na ławce.

03-03-2013
Budzę się o 4.00, wylot mam o 6.00, ale tu mnie czeka drobne zdziwienie bo mojego lotu nie ma na tablicy. Lecę do Manaus przez Sao Paulo, więc oczywiste było dla mnie, że mam szukać tego lotu na terminalu dla połączeń krajowych. Okazało się że jest to lot międzynarodowy, bo ten samolot z Sao Paulo dalej leci do Miami. Tam więc pełna kontrola bezpieczeństwa i kolejka do pieczątki w paszporcie. A po godzinie to samo Sao Paulo i kolejna pieczątka. Paranoja, tym bardziej że 90% pasażerów leciało tylko do Sao Paulo. Więcej stania w kolejkach jak lotu. Na dodatek po po wyjściu z odprawy paszportowej dowiaduję się, że samolot który miałem do Manaus został odwołany. Na szczęście kolejny jest za 4godz, o 12.30 - na który przebookowują mi bilet. Niestety nikt tutaj o czymś takim jak odszkodowanie za odwołany lot nie słyszał. Więc mogą sobie odwołać chociażby z powodu tego, że jest mało pasażerów i wsadzić ich do kolejnego samolotu. Mam pare godzin więc włóczę się trochę po okolicy lotniska. Poza lotniskiem to totalne zadupie, położone 30km od Sao Paulo. Pogoda jednak jw końcu się poprawiła i więc można skorzystać ze słońca i uciąć sobie drzemkę.

1.5 godziny przed odlotem wracam na lotnisko. W samolocie potwierdza się moja teza o przyczynie odwołania. Samolot jest wypełniony ledwie w ok. 70% - co biorąc pod uwagę odwołany lot jest bardzo kiepskim wynikiem. Ale odwołanie lotu miało swoje plusy. Teraz pogoda jest rewelacyjna do robienia zdjęć. Jeśli chmury to głównie cumulus i przezroczystość powietrza całkiem spora. Lot do Manaus zajmuje 4 godziny, lecimy m.in. nad Mato Grosso. Z tej wysokości widać jak olbrzymie przestrzenie są prawie niezamieszkałe, jak okiem sięgnąć tylko lasy i rozlewiska. Tylko od czasu do czasu pojawia się jakieś miasteczko.




Nad Amazonią pogoda robi się zdecydowanie gorsza. Ziemia ginie za chmurami. Dopiero gdy schodzimy do lądowania pojawia się ponownie. Mimo zamglenia i deszczu Amazonka z lotu ptaka wygląda niesamowicie, szczególnie jej połączenie z Rio Negro. Wody Amozonki są kawowe z racji niesionego błota z lodowców z And, a Rio Negro jest ciemne najprawdopodobniej z powodu garbników. Obie rzeki płyną równolegle obok siebie jeszcze przez parę kilometrów, zanim się połączą. Niestety zdjęcia przy tych warunkach wychodzą marne.

Manaus wita nas deszczem, temperatura ok. 20 stopni i mam wrażenie, że jest mniej parno niż Rio. Oczywiście na lotnisku mnóstwo nagabywaczy - poczynając od taksówkarzy, a kończąc na agentach biur organizujących wycieczki do dżungli. Ja taką wycieczkę myślę kupić, bo niestety w pojedynkę nie ma się za bardzo innej możliwości. Jeden z nagabywaczy wydaje się całkiem wiarygodny, przede wszystkim nie nagabuje zbyt intensywnie, więc decyduję się wstępnie skorzystać z jego usług. Biorę od niego wizytówkę biura i idę szukać busa do miasta. Po chwili przyjeżdża , bilet niecałe 3BRL. Okazuje się, że mój nagabywacz też nim wraca, więc chcąc nie chcąc ucinam sobie pogawędkę. Całkiem w porządku gość. Ma na imię Mouses. Po drodze robi mi za przewodnika. Jest zagorzałym fanem piłki - okazuje się, że dziś miejscowi grają ważny mecz - stąd mijamy parę grupek mężczyzn tańczących wokół niewielkich ognisk rozpalonych wprost na ulicy. Podobno czynią zaklęcia voodo, aby ich drużyna wygrała. Poza tym mam okazję "podziwiać" miejscowy stadion w budowie, który będzie jedną z aren przyszłego mundialu. Budowla jest jeszcze w mocnych powijakach, ale Mouses jest zachwycony.
Wysiadamy w centrum. Ja mam zarezerwowany hostel koło opery, okazuje się, że Mouses ma niedaleko swoje biuro, więc korzystam z zaproszenia, żeby zerknąć na mapę i pogadać o cenie. To co mówi wygląda sensownie. Cena też jest OK. Standardowo jest 130BRL za dzień. Ja biorę 4 dni i udaje mi się wytargować na 450BRL za całość, w tym jeszcze 1 nocleg w hostelu wart 25BRL.  W sumie to zależy mi na czasie, żeby bezczynnie nie tkwić w Manaus, więc decyduję się na wycieczkę już następnego dnia rano.
Hostel odnajduję bez problemu (GOL Backpackers). Warunki takie sobie. Dorm bez okien, w środku ze 30stopni. Ale za 20BRL trudno wymagać więcej - przynajmniej w Brazylii. Tym bardzie,j że w cenę wliczono jakieś śniadanie i komp z netem jest dostępny za darmo.
Robi się ciemno, więc jeszcze wypad do sklepu po coś do picia. Niestety jest niedziela więc większość sklepów zamknięta. W końcu znajduję sklep, a przed nim Mousesa pijącego piwo i gadającego z jakimś Niemcem. Też kupuję piwo, i przyłączam się do nich. Wybór nie za duży, raptem 3 marki. Niestety każde jest strasznie parszywe, alkoholu ma 3.5% - gorsze niż piwo marki Tesco. Tyle że kosztuje 3BRL - czyli ponad 5PLN i to za puszkę 0.33, więc szkoda wylać. W każdym razie za kolejne dziękuję. Kupuję na drogę 2l jakiegoś miejscowego wynalazku pod nazwą Guarana i wracam do hostelu. Napój też taki sobie w smaku. Jednak mogłem wziąć po prostu pepsi.
Po drodze wstępuję do kościoła. Akurat kończy się msza. Co mnie zastanawia to ludzie wykonujący znak krzyża jak w prawosławiu. Ale kościół nie jest na pewno prawosławny, ani grekokatolicki. Po mszy natomiast z głośników zaczyna lecieć samba. Dość oryginalne. Ale w Brazylii jest podobno tyle sekt i kościołów, że sami Brazylijczycy się w tym nie łapią.
Jeszcze oka na operę. To punkt orientacyjny i duma Manaus. Przepych zewnętrznych zdobień aż kłuje w oczy, podobno w środku jest jeszcze bardziej bogato. Budynek powstał pod koniec XIXw. w okresie boomu na kauczuk. Teraz zamknięty na cztery spusty. Nie ma regularnych przedstawień, jedynie gościnnie czasami wystawiana jest jakaś sztuka. I czasami otwiera się dla zwiedzających.


Jestem zryty jak diabli, ale muszę jeszcze zrobić pranie, wziąć prysznic i sprawdzić parę rzeczy w necie. W międzyczasie udaje mi się rozwalić sobie małego palca u nogi przez nieopatrzne kopnięcie w schodek bosą stopą. Ale sieć wciąga i zapominam o palcu. W sumie to fajnie móc napisać do kogoś w Polsce z takiego miejsca prawie na końcu świata. Zaczepiam parę osób na gg, nie licząc na odzew - tutaj jest północ, w Polsce 5 rano.
Tymczasem impreza w hostelu właśnie się rozkręca, jednak nie mam już siły na to i idę spać.

CDN...