niedziela, 26 stycznia 2014

2013.03 Brazylia-cz.2-Amazonia

04-03-2013
Wstaję przed siódmą. Jest trochę chłodniej niż wczoraj wieczorem. Szybki prysznic, i pakowanie.
Niestety mam wrażenie, że wczoraj uprane ubrania są bardziej mokre niż były bezpośrednio po upraniu.Wilgoć w powietrzu sprawia, że nic nie schnie mimo wysokiej temperatury.
Większość rzeczy pakuję do worków i zostawiam w hostelu, to co zabieram ze sobą również pakuję do worków, na wypadek jakiejś konkretnej ulewy, o którą tutaj nietrudno, albo wpadnięcia do wody.
Z Mousesem umówiłem się, że ma przyjść po mnie do hostelu około 8.30. Mam więc jeszcze chwilę na śniadanie i sprawdzenie neta. Śniadanie niezbyt wykwintne, ale do przeżycia. Szwedzki stół, a na nim mortadela, słodki chleb tostowy pasujący do niej jak kiszona kapusta do naleśników z czekoladą. Poza tym mleko, kawa i parę jabłek.
Okazuje się, że z hostelu jedzie na wycieczkę jeszcze jedna osoba. Idziemy razem do biura, niestety całość trzeba zapłacić przed wyjazdem. Trochę to mi nie pasuje - ale firma wygląda na wiarygodną, wymieniana jest  w przewodniku Lonely Planet, więc lipy nie powinno być. W biurze spędzamy ponad godzinę czekając na taksiarza, który nas podwiezie do przystani.To niestety podobno norma w Brazylii. Ucinam sobie pogawędkę z moim współwycieczkowiczem. Fernando mieszka w Buenos Aires, studiował dziennikarstwo, a teraz od pół roku jest w podróży. Generalnie wygląda na równego gościa. W końcu przyjeżdża taksówka, podwożą nas na przystań, tam dołączają kolejne osoby i już całą grupę pakują do motorówki. Prujemy przez Rio Negro dobre 30-40km na godzinę. Zatrzymujemy się obowiązkowo przy "spotkaniu wód" na linii gdzie wody Rio Negro łączą się z Amazonką. Jedna prawie czarna i w miarę przezroczysta, druga jasna jak kawa z mlekiem i mętna. Daje się również zauważyć różnicę prędkości -Rio Negro płynie dużo szybciej - temperatury Rio Negro jest cieplejsza, co można sprawdzić empirycznie macając jedną i drugą.

Dalej płyniemy w poprzek Amazonki. Mijamy po drodze masę motorówek, zwykłe łódki z doczepionym silnikiem, parę pni drzew, a także wycieczkowy transatlantyk - bo statki tej wielkości bez problemu dopływają do Manaus. Wysiadamy na przeciwnym brzegu, gdzie zaczyna się droga krajowa BR020. tutaj przesiadka do busa. Na przystani mamy okazję przyjrzeć się niewielkiemu targowi owocowo-warzywnemu. Wyboru za dużego nie ma: głównie banany, jakieś zielone cytrusy przypominające pomarańcze, kolby kukurydzy i trochę ryb.



Około 50 km jedziemy asfaltem. Podróż upływa na degustacji różnych specjałów, które nasze współpasażerki zakupiły na targu w Manaus, poczynają od dość śmiesznych czerwonych owoców z miękkimi kolcami, z których wyjada się szklisto-biały miąższ, a kończąc na chipsach bananowych w różnych smakach. Po drodze mijamy farmy hodujące bydło. Niestety musiało się to wiązać z wykarczowaniem sporego kawałka dżungli. Praktycznie wszystkie mijane domy są tutaj na palach, nawet jeśli nie widać w pobliżu wody - ale to dopiero początek pory deszczowej.

W końcu skręcamy w szutrówkę i po paru kilometrach zatrzymujemy się przy rzece. Tutaj kolejna przesiadka na motorówkę, którą dowodzi Indianka słusznych rozmiarów. Rzeka robi się raz szersza, raz węższa, czasami zwalniamy praktycznie do zera, żeby przepłynąć między drzewami. Jak na pierwszy raz - robi to niesamowite wrażenie.

Po kilku kilometrach wypływamy na szersze wody - Juma River - nią już na pełnym gazie płyniemy kolejne 10km do kampingu, które będzie bazą wypadową na kolejne parę dni. Na brzegach co jakiś czas mijamy pojedyncze domy, wszystkie oczywiście na palach. I mnóstwo ptaków wodnych, głównie białe czaple i czarne kormorany rzucają się w oczy.

Dopływamy do campingu w którym spędzimy kilka dni. Niestety cywilizacji jest aż za dużo. Na wysokim brzegu rządki równych domków z pokojami. Jeden budynek większy, w którym znajduje się jeden duży pokój wieloosobowy, a przed wejściem zadaszona weranda z widokiem na rzekę. Oczywiście wszystko stoi na palach. Jedynym wyjątkiem jest budynek nad rzeką, a właściwie na rzece, umieszczony na drewnianych pływakach, w którym jest stołówka, kuchnia i biuro. Jeśli ktoś sobie życzy może wykupić nawet pokój jednoosobowy. Łazienka co prawda wspólna, ale prysznice, i toalety wyłożone kafelkami. Wszędzie czysto. Oświetlenie elektryczne z generatora, ogólnie dostępne też gniazdka. Nie odczuwa się zupełnie, że jesteśmy w środku dżungli.
Ja oczywiście wybrałem najtańszą opcję - czyli pokój wieloosobowy. Spodziewałem się spania na podłodze,albo w najlepszym razie w hamaku, ale dostaje przydział na łóżko ze świeżą pościelą i moskitierą.


Po kwaterunku czeka nas obiad. Tradycyjnie ryba, ryż, tapioka, którą tutaj dodają chyba do wszystkiego, jakieś owoce na deser. Próbuję tapioki - ale to po prostu taki zapychacz, jakby grubo zmielona mąka, bez żadnego smaku. Na kampingu jest jak widać kilkudziesięciu turystów z różnych krajów, w różnym wieku. Nie brakuje emerytów. Większość przyjeżdża na 1-2 dni i wraca. No cóż, jestem w środku amazońskiej komercji.
Chwilę po lunchu nachodzi pierwsza prawdziwie tropikalna ulewa. Wiatr i deszcz taki, że widoczność spada do 100m, nie widać drugiego brzegu rzeki. Przyjemnie jest coś takiego obserwować pod dachem. Na szczęście chmura po godzinie przechodzi. Co prawda dalej jest pochmurno, ale już nie pada.
O 15.00 wypływamy więc z przewodnikiem na pierwszą wycieczkę. Drewniana łódka z wiosłami, ale wyposażona w silnik. Takich łódek wypływa z campingu kilka, średnio po 6-8 osób. Nasz przewodnik, Alan jest co najmniej pół krwi Indianinem, mówi na zmianę po portugalsku, hiszpańsku i angielsku. I ma święte nerwy. Ze mną w grupie jest Fernando, para Francuzów, trójka Holendrów i dwie Brazylijki.
Najpierw płyniemy do rozwidlenia rzeki, gdzie podobno można spotkać delfiny. W dorzeczu Amazonii żyją 2 gatunki delfinów, większe szare mniej popularne i mniejsze, różowe. I rzeczywiście nie trzeba długo czekać. Już z oddali widać co chwilę wyłaniające się z wody grzbiety. Podpływamy i wyłączamy silnik. Delfiny czują się tu dość bezpiecznie, bo pokazują się dość blisko, 20-30m od łódki, muszą też przepływać pod łódką. Jest ich co najmniej kilkanaście sztuk w tym miejscu, głównie różowe, ale udaje się też wypatrzeć szarego. Niestety ciężko jest uchwycić je na zdjęciu, po pokazują się na niecałą sekundę i znikają pod wodą. Polowanie na delfiny jest obecnie zabronione, a za kłusownictwo można pójść do więzienia. Niemniej i tak większość plemion raczej nie polowała na delfiny, a nawet je oswajała. W niektórych wioskach podobno same podpływają, dają się nawet dotknąć, bo są karmione przez miejscowych. Istnieje też legenda odnośnie różowych delfinów, że w nocy niektóre z nich zamieniają się przystojnych mężczyzn ubranych na biało, którzy swoim urokiem potrafią uwieźć napotkane dziewczyny, a potem znikają. Przyjęło się nawet powiedzenie, że jak dziewczyna nie wie kto jest ojcem dziecka, to jest to właśnie dziecko z takiego związku.
Na obserwacji delfinów schodzi nam się dobre pół godziny, w końcu jednak uruchamiamy silnik i zawracamy, mijamy kamping i udajemy się w stronę przeciwną. Płyniemy ok. 2 km Jumą, wzdłuż wybrzeża. Udaje się nam wypatrzeć masę różnego rodzaju ptaków, m.in. miejscowy gatunek zimorodka, kilka gatunków dużych drapieżników, najprawdopodobniej miejscowe gatunki sokołów i i orłów, oczywiście mnóstwo czapli, kormoranów, kaczek. W oddali słychać głosy tukanów, papug i małp. Spotykamy też dużego kajmana długości około 2m. Niestety przez próby uchwycenia delfinów na zdjęciu zupełnie padły mi baterie w aparacie.
Wpływamy w boczny strumień. Wyłączamy silnik i bierzemy wiosła, płyniemy miedzy drzewami, czasami odbijając się od nich. W porze suchej można tutaj przejść suchą stopą. Półmrok panujący tu, woda, pnie drzew zanurzone w niej i odgłosy lasu  tworzą magiczny nastrój. Niestety zakłócają to co chwilę Holendrzy, którzy non-stop gadają nie zwracając uwagi na nikogo. Przewodnik zwraca im uwagę, chwila przerwy i od nowa to samo.

Wypływamy z lasu na niewielkie jeziorko, które porośnięte jest jakąś trawą, więc dalej nie uruchamiamy silnika i wiosłami przebijamy się przez te płachty trawy, po których chodzą "coffee birds" (tam przynajmniej nazywa je przewodnik). Jak dalej widać, to jeden z popularniejszych ptaków brodzących w Amazonii, są tu ich tysiące. Nieduże, wielkości ok. 20-30cm. Gdy się do nich popływa podfruwają kilka metrów dalej, strasznie przy tym skrzecząc.
Dalej wpływamy znów w las, płyniemy kanałami szerokości kilku metrów, między wystającymi z wody pniami drzew. W dżungli słychać papugi i małpy. Udaje się nam zobaczyć też miejscowego jelenia - co jest tutaj rzadkością, nie tyle z braku jeleni, co z powodu gęstego lasu. Robi się coraz ciemniej i bardziej tajemniczo. To oznaka że musimy powoli wracać. Cóż gdyby nie ta trójka Holendrów ciągle gadających i gdyby nie zdechł mi aparat to byłoby super. Ale i tak rozpiera mnie radocha.
Do kampingu wracamy przed zmrokiem, w sam raz na kolację. Po kolacji nasz przewodnik stwierdza, że jest dobra pogoda, więc sugeruje tą noc przeznaczyć na nocleg w dżungli, który był w planie jutro. Po chwili pakujemy się więc z powrotem na łódź i odpływamy. Rzeka nocą otoczona przez dżunglę - coś niesamowitego. Płyniemy dobre 10km i przybijamy do brzegu. Okazuje się, że to trochę nie taki nocleg w dżungli jak sobie wyobrażałem.  Spodziewałem się, że będzie przynajmniej podczas tego noclegu bardziej dziko. A na miejscu jest wiata, przykryta liśćmi palmy, pod którą mamy zamocować hamaki, w których będziemy spali. Więc zmoczenie dupy nam nie grozi. Obok już przygotowane miejsce na ognisko.
Cóż nie pozostaje nic innego jak rozwiesić hamaki i iść spać. Montaż taki nie jest sprawą banalną, wymaga instruktarzu, szczególnie połączenie hamaka z moskitierą. Najwięcej czasu zajmuje jednak wynajdowanie dziur w moskitierach i zatykanie ich papierem. W końcu jednak wszystkie hamaki rozwieszone i idziemy spać.

05-03-2013
Rano budzi nas lekki deszcz, ale zbieramy się na krótką wycieczkę po okolicznej dżungli. Mi najbardziej podobają się zwisające liany, na których dość bezpiecznie można się huśtać. Idziemy ścieżką, mimo to czasami trzeba użyć maczety, żeby przejść. Po drodze przewodnik pokazuje nam różne rośliny i ich zastosowanie, w tym kilka gatunków leczniczych. Dowiadujemy np. z którego gatunku liści palmy są robione dachy i w jaki sposób.



 Pod niektórymi drzewami leży masę orzechów, trochę mniejszych od orzecha kokosowego. Alan rozłupuje jednego z nich maczetą. w środku znajduje się kilkanaście kanciastych nasion wielkości 2-4cm. Nasiona te mają również twardą łupinę, którą trzeba zdjąć, ostrym nożem albo maczetą. Środek jest jadalny, w smaku przypomina trochę normalne orzechy leszczyny. Niektórzy nazywają je kasztanami z Amazonii. Zbiór tych orzechów jest podobno jednym z głównych źródeł utrzymania miejscowej ludności. Tutaj one są jednak strasznie tanie. Natomiast w większych miastach poza Amazonią niewielka paczka takich wyłuskanych nasion kosztuje kilkadziesiąt reali.
Mamy też okazję spróbować smaku serca palmy, czyli rdzenia z pnia młodego drzewka. W smaku nic szczególnego, mi trochę przypomina smakiem sałatę, no ale jakieś kalorie pewnie ma. 
Zwierząt niestety żadnych nie udaje się nam wypatrzeć, jedynie małpy drą ryja gdzieś wysoko w koronach drzew. W oczy rzuca się też dużo gniazd termitów. Zależnie od gatunku, jedne lokują swoje mieszkania na drzewach, inne tworzą charakterystyczne kopce ziemne.

Udaje mi się wyczaić też kilka muszli miejscowych "winniczków". Rozmiary mają pokaźne ok. 8-10cm. Biorę parę na pamiątkę. Niestety nie udaje mi się znaleźć żywego.

Zataczamy kółko i wracamy na biwak. Zwijamy hamaki, rozpalamy ognisko i robimy śniadanie. Niestety "robimy śniadanie" jest powiedziane na wyrost. Większość ludzi mam wrażenie uważa, że to zadanie przewodnika i to on ma wszystko zrobić, więc praktycznie cała ekipa rozsiadła się, gada i czeka na zbawienie. Trochę smutne. Oprócz mnie ruszył tyłek tylko jeden Francuz, żeby pomóc zbierać drewno i przypilnować ognia.
Pogoda się poprawia, zaczynają wyłazić nawet cumulusy. Po śniadaniu wsiadamy do łódki i kolejną godzinę spędzamy płynąc wzdłuż brzegów i wypatrując ptaków, których jest tu zatrzęsienie.


Po drodze  mijamy od czasu do czasu zabudowania na palach. Podpływamy do jednego z takich domów i mamy okazję popatrzeć jak żyją miejscowi. Za taką wizytę pewnie dostają jakiś odsyp z agencji turystycznej. Za bogato niestety nie mają. Dom drewniany, kryty liśćmi palmy,  kilkanaście kur, 2 świnie chodzące wolno i ryjące wszędzie, plantacja ananasów, trochę warzyw i drzew z różnymi dziwnymi owocami. Dość ciekawie wyglądają storczyki kwitnące na tych drzewach.



W domu natomiast w miarę cywilizowanie- antena satelitarna, telewizor, 2 zdezelowane lodówki, kuchenka gazowa. Prąd w tym przypadku mają z sieci, która została pociągnięta kilka lat temu, wcześniej musieli używać generatora. Oczywiście wizyta nie mogłaby się odbyć bez próby sprzedania czegoś. Przewodnik demonstruje nam wystawkę różnego rodzaju ekologicznych ozdób wykonanych głównie z nasion i innych części roślin. Jednak większość grupy to faceci, więc źle trafili z asortymentem. Można też zakupić miejscową broń łowiecką - drewnianą rurkę - w którą wkłada się strzałkę i wystrzela ją siłą wydmuchiwanego z ust powietrza. Ale do takiego zakupu też nikt się nie kwapił z racji ceny. Cóż - dziękujemy za gościnę i się zwijamy. Nawet ciekawie było zobaczyć jak żyją miejscowi, choć trochę szkoda że nie można było pogadać, bo nikt nie znał portugalskiego.


Wracamy na kamping znów na obiad. Na miejscu okazuje się że z nowym transportem turystów przybyła Polka, poza tym 2 Amerykanki i grupa emerytów ze Szwecji. Aleksandra od kilku lat mieszka Ameryce Południowej, od roku w Sao Paulo, a przedtem m.in. w Chile, a teraz wybrała się na wycieczkę do Amazonii. Oczywiście zna portugalski i ma sporo znajomych w Brazylii, więc dowiaduję się ciekawych rzeczy odnośnie zwykłego życia w tym kraju.
Po obiedzie czas wolny do 15.00, który większość poświęca na leżakowanie. Niektórzy pływają w rzece, która jest podobno całkiem bezpieczna pod tym względem. Piranie wbrew obiegowej opinii nie atakują każdego napotkanego w wodzie człowieka. Ja natomiast biorę aparat i idę polować na motyle. Robię jednak spory błąd bo w krótkich spodenkach zapuszczam się na pobliską łąkę, na której jest mnóstwo motyli, ale też masę malutkich mrówek, które strzepnięte z trawy, gdy dostaną się na nogę natychmiast robię użytek ze swojego aparatu gębowego. Jestem tak zajęty ustrzeleniem dobrej foty, że dopiero po chwili czuję, że pieką mnie całe nogi od mrówczych żuwaczek. Dobrze, że przynajmniej wziąłem długie buty, bo widzę jak spod nóg czmycha mi jakiś wąż. Chyba bardziej przestraszył się niż ja. Zdążyłem zarejestrować tylko czarny ogon, ale po tej przygodzie wracam po długie spodnie i już chodzę bardziej ostrożnie. No ale parę fotek udało się zrobić.


O 15.00 znów wycieczka, tym razem ma być połączona z łowieniem piranii - więc komercha pełną parą. Najpierw jednak, tak jak wczoraj, płyniemy poobserwować delfiny. Tutaj nie trzeba mieć szczęścia, żeby je zobaczyć, trzeba tylko podpłynąć w to miejsce i co najwyżej parę minut zaczekać.
 Przychodzi kolej na łowienie piranii. Cumujemy przy brzegu nieopodal kampingu, każdy dostaje po kawałku kija z żyłką, który Alan dumnie nazywa wędka, i po kilka kawałków skóry z kurczaka, która pewnie z obiadu została. Trochę nie chce mi się wierzyć że piranie łakomią się na coś takiego. Co prawda paru osobom udaje się złapać, więc mam okazję przyjrzeć się tym rybkom z bliska, ale większości nic nie bierze. Ja zresztą nie mam za bardzo przekonania do tej zabawy. Łapać rybę, sprawiać jej ból, żeby ją tylko obejrzeć, a potem łaskawie wypuścić - to mnie jakoś nie przekonuje. Rozumiem, że ktoś łowi, żeby zjeść rybę, ale łowienie dla sportu jest dla mnie niezrozumiałe.

Po godzinie moczenia kija zmieniamy miejsce łowienia, przemieszczamy się kilka kilometrów i parkujemy łódkę między drzewami na wlocie do jednego z kanałów. Tu biorą jeszcze gorzej. Ledwie jedną udaje się złowić w ciągu ok. 20minut. Odpuszczamy więc łowienie i resztę czasu spędzamy opływając okoliczne rozlewiska i obserwując ptaki. Moją uwagę zwracają uschnięte trawy zawieszone 3-4m nad wodą na gałęziach. To oczywiście oznacza, że tak wysoko sięgała woda. Na tej wysokości widać też wyraźną linię na pniach drzew, po poprzednim najwyższym poziomie wody. Aż trudno sobie wyobrazić, że woda może tak wysoko sięgać. Różnice w poziomie wód Amazonki i niektórych jej dopływów w ciągu roku mogą rzędu 6m.
Wracając do bazy zatrzymujemy się znów popatrzeć na delfiny i zachód słońca.






 Kolacja i kolejna komercyjna atrakcja: polowanie na kajmana. Na szczęście bezkrwawe. W rzeczywistości jednak miejscowi polują w ten sposób na kajmany, które potem służą im za pożywienie. Na polowanie wybieramy się nocą, gdyż wtedy łatwo zwierza takiego zlokalizować - wystarczy przyświecić latarką i oczy odbiją światło z odległości nawet kilkuset metrów. Jeden z przewodników siedzi na rufie i steruje łódką, a drugi na dziobie z latarką, zajmuje się polowaniem. Łapie go gołą ręką co nie jest oczywiście takie proste i nie do końca bezpieczne. Oczywiście poluje się tym sposobem na małe osobniki. Alanowi udaje się to za 5-6 razem. Cała impreza trwa około pół godziny. Kajmanka zabieramy ze sobą na kamping, żeby każdy mógł się sfotografować i potem wypuszczamy  do wody.

06-03-2013
Całą noc pada, rano też, więc przed śniadaniem wycieczka odwołana. Niestety olałem sobie zawieszenie moskitiery w nocy i mimo spryskania się repelentem mam parę ukąszeń po komarach, które swędzą jak diabli. Ale podobno nie ma tu malarii, więc na razie odpuściłem sobie branie Malarone. Żeby nie było całkiem nudno to pod prysznicem o mało nie wdeptuję w pajączka wielkości 8-10cm, który się tam schronił. Później dowiaduję się że ten gatunek śmiertelny nie jest, tylko ukąszenie boli tydzień.

Po śniadaniu dalej pada, jednak trochę mniej, więc pakujemy się w łódkę, trochę w innej ekipie. Przede wszystkim gadatliwi Holendrzy zostają na kampingu, bo im się nie chce. Wycieczka trochę podobna do wczorajszej porannej. Wysiadamy w dżungli, robimy i robimy rundkę wydeptaną ścieżką, a przewodnik opowiada po drodze o różnych roślinkach.  Wynajduje też norę w której ukrył się pajączek, trochę mniejszy od tego z łazienki. Ale też uroczy.

Pada coraz bardziej, niektórzy wybrali się na wycieczkę w koszulkach i trampkach i widać, że coraz mniej im ta wycieczka odpowiada. Przemoczeni docieramy do łódki wracamy na camping. Po drodze po raz kolejny przerwa na delfiny.
Po obiedzie na chwilę pogoda poprawia się co wykorzystuję na focenie motyli i zielonych papug, które obsiadły pobliskie drzewo cytrusowe (jakieś takie zielone pomarańcze) i robią straszny hałas. O ile kilka motyli udało się uchwycić, o tyle papugi gdy próbowałem podejść bliżej przemieszczały się na wyższe drzewa, gdzie znikały między liśćmi.



Około 15.00 kolejna wycieczka. Tym razem również Fernando odpuszcza, jest jakiś niezadowolony. Znów delfiny, znów płyniemy kanałami, między drzewami, znów spotykamy "coffe beards", znów widzimy zimorodki, kormorany, czaple... Niektórzy chcą niestety ciągle nowych wrażeń, a tego nie sposób przecież zaplanować. Szwedom którzy teraz są większością na łódce, choć to ich pierwsza taka wycieczka, też się chyba nudzi i ciągle gadają między sobą. Obok mnie gość dostał biegunki słownej i niestety ciężko to przerwać. Staram się nie podsycać rozmowy, to ten w końcu wyciąga piersiówkę z whisky. Pada i wcale za ciepło nie jest, więc nie odmawiam łyka gorzały.
Nowe wrażenie się jednak pojawiają. Alan zauważa nad samą rzeką w koronach drzew stado małp, robi ostry zwrot... i topi silnik. Szans na wyłowienie żadnych. Do kampingu 10km. Przy wiosłowaniu mielismy prędkość ok. 3km/godz, gdy sprawdzałem na GPS-ie. Większość na łódce to emeryci szwedzcy, z tego połowa, to kobiety. Zaczyna się robić ciekawie- 2-3 godziny wiosłowania wygląda fajnie. Jednak okazuje się że Alan ma w pobliżu znajomego który może pożyczyć silnik, więc wiosłujemy tylko kilometr. Po tym zdarzeniu wygląda, że facet ma święte nerwy, utopił przed chwilą pewnie połowę swojej miesięcznej pensji, albo lepiej, a zachowuje się jakby nigdy nic się nie stało. Wracając udaje nam się jeszcze zauważyć leniwca na drzewie nad samym brzegiem rzeki. Dla niewprawnego oka niewiele różni się od gniazda termitów, jednak gdy podpływamy bliżej, to gniazdo zaczyna się leniwie ruszać.
Wieczorem znów pada, a w zasadzie leje. Nawet prania nie można wysuszyć. Po powrocie okazuje się też, że ktoś wbił się na moje wyro. Jest wolny hamak na werandzie więc pakuję się do niego na noc.
07-03-2013
I znów od rana pada. Synoptyk nie ma tu dużo roboty, żeby przewidzieć pogodę.
Po śniadaniu zbieramy się na ostatnią wycieczkę. Zaczynamy od naszego wybawcy od silnika, któremu zwracamy silnik.

Następnie płyniemy do jednej z większych wiosek, z której połowę stanowi całkiem spora szkoła. Większość dzieciaków dowożona jest codziennie szkolną motorówką, która pełni tu rolę autobusu. Nauka, jak i dowóz są bezpłatne. W szkole jest oczywiście prąd, a nawet  sala komputerowa, z której dyrektorka jak widać jest szczególnie dumna. Na przerwach dzieciaki obżerają się chipsami. Cywilizacja zawitała na dobre do Amazonii.

Wracając odwiedzamy rodzinę, która kiedyś zajmowała się pozyskiwaniem kauczuku, a teraz utrzymują się z tego, że pokazują jak to kiedyś było. Wyrabiają z tego naturalnego kauczuku gumowce, które lokalni mieszkańcy od nich kupują, ale głównie produkują różne gadżety dla turystów, od portfeli na kondomach kończąc. Chętni mogą sobie nawet sami coś zrobić.

Wracamy znów w deszczu. Obiad i po obiedzie powrót. Wymieniamy się jeszcze kontaktami tak na wszelki wypadek, choć jak znam życie to nikt do nikogo się nie odezwie ;-) Biorę też maila do Alana - może się przydać gdyby mi kiedyś przyszło do głowy aby tu wrócić. Wtedy można będzie zorganizować sobie wyprawę do dżungli z pominięciem agencji turystycznej.
Wraca ze mną m.in. Aleksandra i Fernando. Tym razem płyniemy inną trasą. Facet który prowadzi motorówkę grzeje dość zdrowo niespecjalnie zwalniając na zakrętach, więc parę razy mam wrażenie że wyrżniemy w jakieś drzewo, ale szczęśliwie udaje nam się dopłynąć do miejsca, skąd odpiera nas bus. Tutaj też gość jedzie na złamanie karku, aż wpada w poślizg na błocie, ale jakoś udaje mu się wyprowadzić. Dalsza droga już bez większych emocji, motorówką przez Amazonkę, i kolejnych autem do centrum.  Wysadza nas facet w pobliżu biura agencji. I tu Fernando wprawia mnie w kolejne zdziwienie. Nie wie gdzie jest. Co jak co, ale samo centrum Manaus jest tak charakterystyczne, że nie sposób się zgubić. Potrzebuje pójść do agencji po odbiór swoich rzeczy i do hostelu, bo chciał sprawdzić internet. Agencję pokazuję mu po przeciwnej stronie ulicy i obiecuję poczekać. W międzyczasie żegnam się z Olką, ale być może jeszcze się spotkamy. Ona jutro wsiada na prom do Santarem, a ja pojutrze, a jutro chcę obczaić port i skąd odpływa prom, więc wstępnie umawiamy się przy promie.
Wracamy z Fernandem do hostelu. Mam opłacony jeden nocleg przez agencję i to w pokoju z klimą i oknem. Rzucam więc graty na łóżko, robię pranie i podłączam baterie do ładowania. Niestety gniazdka w Brazylii mają znacznie szersze dziury niż nasze, Zwykle udaje się o coś oprzeć wtyczkę. Tutaj jest tak zamontowane, że jedynie taśma klejąca ratuje sytuację.
Jest jeszcze trochę do zachodu więc robię sobie wycieczkę po mieście. To co rzuca się w oczy to grafity. Wiele rysunków jest rzeczywiście z polotem. Jest też sporo budynków zabytkowych, pamiętających czasy świetności miasta, jednak wiele w stanie kompletnej ruiny. A tuż obok wyrastają 15-20 piętrowe bloki mieszkalne, jeszcze bardziej obskurne.





W drodze powrotnej wstępuje do sklepu po pepsi, i znów spotykam Mousesa, z jego niemieckim kolegą. Zamieniamy parę słów, pyta o wrażenia z wycieczki. Cóż generalnie fajnie, jak na pierwszy raz. Potwierdziło się jednak, że wyjazdy zorganizowane mnie męczą, gdzie by one nie były. Tyle że tutaj nie miałem innego wyjścia.  Agencji zresztą też nie mogę nic zarzucić - oni robią wycieczki pod zwykłego turystę, który może być niezadowolony jak się mu się nie dostarczy pewnego poziomu wygody. Ale gdybym tutaj wrócił po raz drugi to inaczej bym to zorganizował.

08-03-2013
Dzisiejszy dzień postanawiam przeznaczyć na wycieczkę do położonego ok 130km na północ Presidente Figureredo. W okolicy jest podobno sporo wodospadów, które warto zobaczyć. Podobno są dość dobrze oznaczone i łatwo do nich dotrzeć.  Odpuszczam sobie wycieczkę do portu i od razu jadę na dworzec autobusowy. Na autobus nie muszę długo czekać. Przy okazji doświadczam kolejnej osobliwości transportu w Brazylii. W kasie muszę okazać paszport, a moje nazwisko i numer paszportu są drukowane na bilecie. Analizując bilet zauważam, że są na nim 2 pozycje: opłata za transport 16BRL i opłata za wystawienie biletu 3BRL. Później okazuje się że jeśli wsiadłbym gdzieś po drodze na przystanku i zapłacił konduktorowi w autobusie, to tej opłaty za wystawienie bym nie poniósł. I nikt by mi paszportu nie sprawdzał. Jakaś paranoja. Niestety na dworcu konduktor biletów nie sprzedaje, tylko sprawdza, więc opłaty się nie ominie.
W autobusie oczywiście klima na maksa - kolejny absurd, który jest kultywowany wszędzie, gdzie tylko mają klimę. W środku jest 10stopni, gdy na zewnątrz 30. Wchodzę zgrzany, fajnie jest przez 10 sekund, po czym zakładam polar, ale i tak jest zimno. Po 2 godzinach wychodzę z autobusu z katarem i rozkoszuję się upałem.
Presidente Figureredo to niewielkie miasteczko, dworzec autobusowy znajduje się na obrzeżach. W okolicy parę hoteli, jednak nie widać żadnej informacji turystycznej. W jednym z hoteli udaje mi się jednak popatrzeć na poglądową mapę okolicy z zaznaczonymi wodospadami. Jednak jest bardzo poglądowa, bez żadnej skali. Z mapy wynika że najbliższe wodospady są jakieś 6km za miastem na północ i trzeba odbić do nich z głównej drogi. Wychodzę więc z dworca na główną i idąc próbuję z początku łapać stopa. Niestety nawet autobus nie chce się zatrzymać, a przystanku żadnego nie widać. Po mniej więcej kilometrze, pojawia się jednak tablica informacyjna, informująca, że do najbliższych wodospadów jest 6km. Idę te 6km wzdłuż drogi, niestety żadnego znaku w bok, który precyzowałby gdzie skręcić. Po obu stronach drogi dżungla, co kilkaset metrów pojawiają się zabudowania. Przy każdych zabudowaniach psy, nie zawsze za ogrodzeniem, i niekoniecznie przyjaźnie nastawione. Dwa takie skutecznie podnoszą mi poziom adrenaliny we krwi, ale odpuszczają po kilkuset metrach. Praktycznie cały czas wzdłuż drogi ciągną się ogrodzenia z tabliczkami informującymi, że własność prywatna i zakaz wstępu. Więc najprawdopodobniej ten wodospady o których informowała tablica są gdzieś na prywatnym terenie, a właścicielowi niespecjalnie zależy na turystach. Mam już wracać, gdy pojawia się tablica że do kolejnych wodospadów jest 2km. Decyduję się jeszcze podejść. Tym razem jest jakiś kamping i strzałka z nazwą wodospadu  wskazująca na ścieżkę przez kamping. Na kampingu, żadnych turystów, tylko psy i rodzina właściciela, który stwierdza, że za przejście pobiera 5BRL opłaty. Nie mam za bardzo wyjścia więc płacę i kieruję się w dżunglę ścieżką wzdłuż rzeki. Wg przewodnika Lonely Planet te wodospady są 2km wgłąb lasu. Profilaktycznie odpalam GPS i zapisuję pozycję kampingu. Ścieżka z początku łatwa robi się coraz bardziej zarośnięta, trzeba omijać zwalone drzewa, przeskakiwać strumienie. Momentami w ogóle jej nie widać. Im dalej w las tym gorzej. Niektóre strumienie przechodzić trzeba w wodzie po pas. W ten sposób pokonuję ok. 2.5km w linii prostej od kampingu, wodospadów nawet nie słychać. Cóż, obawiam się, to co nazwano wodospadami to po prostu szumy na rzece, które jak jest większy poziom wody to są niewidoczne. Jest godzina 15.00, więc decyduję się wracać. Powrót zajmuje mi niestety dobrą godzinę, bo wcale droga powrotna łatwiejsza wiele nie jest. Wodospadów nie zobaczyłem - ale przynajmniej zetknąłem się z prawdziwą dżunglą.



Biorę jeszcze kąpiel w rzece, a u właściciela kampingu uzupełniam zapasy wody pitnej i wychodzę. Przez kilkanaście minut próbuję coś złapać, jednak nawet autobusy się nie zatrzymują, mimo, że przy kampingu jest zatoczka, gdzie mogą się zatrzymać. Muszę z powrotem zasuwać 8km na piechotę. Docieram do dworca na 18.00 i muszę czekać na autobus do 19.30. Wykorzystuję ten czas na zakupy w pobliskim markecie, suszenie butów i uzupełnianie płynów ustrojowych. Udaje mi się kupić litrowe piwo za 4BRL, chyba naprawdę brakuje mi witamin, bo smakuje wyśmienicie, a to przecież ten sam bełt, którego tydzień temu próbowałem w Manaus. Oczekiwanie urozmaica mi żul który żebrze na piwo. Do mnie też coś gada, i pokazuje, że chce kasy. Jak go olewam, to coś złorzeczy na mnie i to samo powtarza z kolejną osobą, szukając frajera.
W końcu przyjeżdża bus i znów telepię się 2 godziny dzięki cudownej klimatyzacji. W Manaus na dworcu jestem na 21:30. Dworzec jest kilka km od centrum. Żeby skorzystać z busa do centrum muszę przejść na drugą stronę ulicy co nie jest takie proste przy braku oświetlenia ulicznego i ruchu jak na autostradzie, ale po 10minutach udaje się bez szwanku. Wysiadam w centrum. Mam okazję przyjrzeć się trochę nocnemu życiu, ale jestem tak zryty, że kieruję się od razu do hostelu. Tam ponownie biorę pokój bez klimy, który jest tańszy. Tym razem nie jest dane mi spać. Impreza jest już na całego i towarzystwo mnie wyciąga, więc ciężko odmówić. Jak zwykle w takim miejscu ludzie z różnych krajów, więc jest o czym gadać. Pijemy piwo, jakieś drinki, jest wesoło. Impreza kończy się około 2.00 w nocy

09-03-2013
Z hostelu zwijam się ok. 9:00,  prom odpływa o 11.00, ale trzeba być podobno godzinę wcześniej. Przed wyjściem pytam jeszcze o miejsce, gdzie można jakieś pocztówki zakupić i o pocztę. Większość sklepów jeszcze zamknięta, ale udaje mi się znaleźć jeden kiosk z suwenirami. Za dużego wyboru nie ma, bo w sumie w Manaus nie ma za bardzo nic pocztówkowego poza operą. Ale udaje mi się znaleźć kilka dość fajnych. Po 1BRL za sztukę. Biorę kilka, ale niestety większość Brazylijczyków nie rozumie targowania się. Znalezienie poczty stanowi kolejne wyzwanie. Dla Brazylijczyków pojęcie "post office" jest zupełnie obce, tutaj jest to "Correios". W końcu udaje się znaleźć. Niestety ani z zewnątrz, ani w środku nie przypomina mi to poczty znanej z innych rejonów świata. Bardziej wygląda na bank niż pocztę. Oczywiście nikt słowa po angielsku. W końcu jakoś się jednak dogaduję, płacę 3BRL i wysyłam kartę do Polski, choć mam jakieś wątpliwości, czy dotrze.
Z centrum do portu jest coś ok. 1km, przed wejściem do portu mnóstwo straganów, owoce, napoje, ubrania,  badziewna elektronika. Dość szybko namierzam właściwy prom. Na nabrzeżu kilka agencji sprzedaje bilety na rozstawionych stolikach, nie ma opcji zakupu bezpośrednio na statku. Wszędzie w tej samej cenie 100BRL i znów nikt nie rozumie o co mi chodzi, gdy próbuję się targować. Widząc, że nic nie ugram kupuję i znów muszę pokazać paszport, bo bilet imienny jak w autobusie. Z biletem w łapie pakuję się na prom, tutaj sprawdzanie biletów, ale mam wrażenie, że na upartego dałoby się wsiąść na gapę, przy tej liczbie ludzi. Prom ma 3 pokłady, większość zapełniona już rozwieszonymi hamakami, na dolnym pokładzie część miejsca przeznaczona na samochody i inny ładunek gabarytowy. Tak na oko zabiera około 500pasażerów. Przy tych cenach biletów musi być to niezły biznes.


Ja nie mam hamaka, więc znajduję wolną ławkę przy burcie na środkowym pokładzie i tam się lokuję.  Odpływamy kilka minut po 12.00, żeby zacumować kawałek dalej, gdzie wsiadają kolejni ludzie. W końcu o 13.00 opuszczamy Manaus. Po raz kolejny mogę popatrzeć na spotkanie wód Amazonki i Rio Negro. Reszta dnia upływa mi na obserwowaniu życia współpasażerów, przepływających łódek i pni drzew. Brzegi są widoczne dość niewyraźnie, płyniemy  mniej więcej środkiem, a rzeka robi się coraz szersza. Pogoda jak to w Amazonii - w kratkę. W końcu nastaje noc. Z braku lepszego zajęcia rozkładam karimatę przy burcie i idę spać.





10.03.2013
Budzę się około 5:00, jest jeszcze ciemno, ale wszyscy gadają, chodzą i nie da się dłużej spać. Odnajduję spokojniejsze miejsce na najwyższym pokładzie, na dziobie, jednak głupio byłoby przegapić wschód słońca. Jest pochmurno, więc nie jest jakiś spektakularny niestety. Ale widok z tego miejsca jest dużo fajniejszy, więc tu zostaję do końca podróży, z drobnym przerwami na ucieczkę przed deszczem.


Tak mija kolejny dzień nie robienia. Po drodze tym razem zawijamy do kilku portów. Jak się okazuje jest to dobra okazja do zarobku dla miejscowych, którzy sprzedają ciepłe posiłki w jednorazowych opakowaniach. Co prawda na statku jest kuchnia, ale widocznie  kupiony w porcie obiad jest tańszy. Przy  okazji obserwuję niesamowitą pomysłowość w optymalizacji takiej sprzedaży. Mało kto ze sprzedających wchodzi na pokład. Większość stoi z koszami z jedzeniem na nabrzeżu i jedzenie podaje w reklamówce zawieszonej na długim kiju. Kij zakończony jest uciętą połową butelki, w którą kupujący wkładają pieniądze.




W jednym z portów udaje mi się zaobserwować stado różowych delfinów. Obserwuję je dobre pół godziny, próbując zrobić zdjęcie. W międzyczasie zaczepiają mnie panowie z policji, którzy właśnie lustrują statek pod kątem narkotyków. Amazonka jest podobno jednym z głównych kanałów przerzutowych. Miło jestem zaskoczony, że jeden z nich zna angielski i po sprawdzeniu paszportu i krótkiej pogawędce, życzy mi przyjemnej podróży.

Do Santarem dopływamy ok. 18.00. Taki rejs jest niewątpliwie fajnym doświadczeniem, ale 30 godzin wystarczy. Gdybym miał płynąć tak 5-6dni, chyba bym kota dostał.
Przed samym miastem przepływamy przez kolejne spotkanie wód. Dopływ Amazonki, Rio Tapajos, przy którym leży miasto jest ciemny podobnie jak Rio Negro.
Port położony praktycznie za miastem, jakieś 4km od centrum. Jako że nie widać żadnego busa, obieram kurs na centrum miasta piechotą. Po drodze mijam taksówki i bardzo popularne w Brazylii mototaxi (czyli po prostu motocykl pełniący rolę taksówki). Droga do centrum prowadzi wzdłuż wybrzeża, przy którym przycumowane są setki statków i łódek różnych rozmiarów. Po drugiej stronie rząd zabudowań z witrynami sklepów i zakładów usługowych, o tej porze zamkniętych. Budynki niestety nie wyglądają zbyt estetycznie, większość zapuszczona, architektura bez żadnej finezji. Po ulicy walające się śmieci, a między nimi buszujące czarne ptaszyska, jacyś krewniacy sępów pewnie, z nieowłosioną szyją, wielkości ok. 30-40cm.



Po ok. 2km zatrzymuję busa z napisem "Alter de Chao". Tutaj spotykam z jednym z nielicznych odstępstw od reguły, wsiada się tyłem a wysiada przodem, a płaci najczęściej przy wyjściu dopiero (choć cena jest jedna). Być może tutaj jest trochę mniejsza przestępczość. Na końcowy zajeżdżamy gdy jest już ciemno (to ok 20km od Santarem) i pada, więc nie mam innego wyjścia jak wyszukać najtańszy nocleg w przewodniku Lonely Planet (Pousada de Floresta) i spróbować go znaleźć. Klucząc ciemnymi uliczkami i pytając napotkanych ludzi w końcu udaje mi się jakoś trafić. Niestety nocleg jest droższy niż w przewodniku napisali. Za możliwość spania we własnym hamaku lub na podłodze pod zadaszeniem liczą sobie 20BRL i to bez śniadania. Próbuję się targować, ale bez skutku.  Trzeba jednak przyznać, że miejsce klimatyczne, pełno zieleni, czysto, ciepły prysznic, gniazdka elektryczne.
Biorę prysznic, i szykuję się do snu, gdy pojawia się Aleksandra, wraz z koleżankami które spotkała gdzieś w międzyczasie. Dziewczyny wybierają się na miasto coś zjeść i skorzystać z internetu, więc dołączam do nich.
Przy głównym rynku trwa pokaz jakichś lokalnych tańców, ale nie indiańskich. Mi niestety ta muzyka bardziej przypomina discopolo niż coś latynoskiego. Siadamy przy stoliku przed jedną z knajp. Bierzemy po dużym piwie, później ja jeszcze 2 kolejne. Co ciekawe różnica w cenie piwa w knajpie i sklepie nie jest duża. Za butelkę 0.6litra płacę 6BRL. Niestety siki, ale zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Przy okazji dane jest mi poznać świetny patent - mini termos na butelkę z piwem. Prostu plastikowy pokrowiec z podwójnymi ściankami, w który wstawia się butelkę, przez to trunek nie nagrzewa się od ciepła ręki. Po 30minutach dalej jest chłodny.

Koleżanki Olki odpalają skype i zapominają o bożym świecie, Olka gapi się na tancerzy, 3 dziewczyn i facet, i rozkminia, że facet jest najprawdopodobniej gejem. A ja piję piwo i obserwuję ludzi. Udaje mi się podsłuchać, że facet przy stoliku obok jest Rosjaninem, więc ucinam sobie z nim krótką pogawędkę.
Zwijamy się z knajpy ok. północy, gdy ją zamykają. Po drodze mijamy drzewa mango. Pod nimi leży masę owoców. Biorę jeden i wżeram. Dobry, ale niesamowicie słodki. I ma masę włókien w miąższu, które włażą między zęby.

11.03.2013
Rano niestety pochmurno i lekka mżawka. Dziewczyny sobie wykupiły wycieczkę do Floresta Nacional de Tapajos na kilka dni po 150BRL od osoby i czekają na przewodnika, który ma je zabrać. To drożej niż w Manaus, i to bez pośrednictwa agencji. Przewodnik jest po prostu znajomym właściciela hostelu w którym mieszkamy. Podobno taka wycieczka tutaj przez biuro turystyczne jest jeszcze droższa. W końcu przewodnik pojawia się i żegnam się Olką, jednak nie na długo, po pół godzinie znów się pojawia. Bo okazuje się że 100m stąd czekają na gościa, który przywiezie przewodnikowi paliwo. I tak im mija kolejna godzina. Niestety spóźnianie się i załatwianie swoich spraw w czasie za który zapłacił turysta jest tu na porządku dziennym.
Ja w międzyczasie zwijam się i wstępnie zapowiadam, że być może na kolejny nocleg znów tu przyjdę. Cena 20BRL nie jest rewelacyjna i właściciel nie chce opuścić ani reala - ale podobno to najtańsza miejscówka w okolicy.
Pousada znajduje się 100m od rzeki więc tam kieruję pierwsze kroki. Całkiem spora plaża, zalana w większości. Pod drzewami dostrzegam jednak rozstawione 2 namioty - co nie jest zbyt częstym widokiem w Brazylii. Zastanawiam się nad spaniem pod chmurką, w tym miejscu o ile nie będzie padać.

Po zmoczeniu nóg,  obieram kurs w stronę centrum. Chmury znikają i zaczyna przypiekać. Po drodze zbieram mango, co prawda włażą w zęby, ale można się przyzwyczaić. Nie mam za dużo gotówki, więc w ostateczności będę się nimi żywił. Niestety jedyny bankomat w sklepie przy rynku nie działa. Podobno jest jeszcze jeden w tym miasteczku, więc robię rundkę po miejscowości, pytając się co chwila ludzi, ale każdy mi wskazuje inne miejsce i w końcu nie udaje mi się go znaleźć. Za to po drodze trafiam do apteki, gdzie można płacić kartą. Potrzebuję zakupić maść na ugryzienia komarów (niestety mimo używania repelentu, zawsze znajdzie się jakieś miejsce za mało spryskane) i coś od słońca z filtrem UV. Niestety ceny tych wszystkich kremów z filtrami zwalają mnie z nóg. Najtańsze opakowanie 120ml z filtrem 30 kosztuje 29BRL - w Polsce jest chyba dużo taniej. W sklepie przy rynku są jeszcze droższe, więc kupuję tutaj. To mój najdroższy kosmetyk  w życiu. Nigdy się czymś takim nie smarowałem, ale nauczony doświadczeniami ze Sri Lanki stwierdzam, że nie ma co kozaczyć.
W centrum jeszcze raz zachodzę do tego niedziałającego bankomatu i tym razem działa. Jak się okazuje też można płacić kartą. Robię zakupy:pepsi, banany, ser, trochę jakiegoś wyrobu szynkopodobnego, wafle, krakersy i idę nad rzekę na śniadanie. Przysiada się do mnie 2 Brazylijczyków i próbuje dogadać, ale ciężko to idzie. Częstuję ich  waflami i pepsi.
Po przeciwnej stronie rzeki jest najsłynniejsza plaża w Amazonii. W porze suchej można tam przejść na piechotę. Teraz jest to wyspa, całkiem spora zresztą. Na środku wyspy widać wzniesienie, odległe o ok. 2-3km wysokości ok 200m i tam zamierzam się udać. Transport łódką na wyspę odległą o ok. 300m to koszt 3BRL za kurs. Mi udaje się zapakować kilkoma innymi osobami więc płacę niecałego reala.

Na miejscu tylko pojedyncze osoby, otwarte jakieś 2 bary, gdzie można zakupić piwo i coś do jedzenia. Jednak widać, że w sezonie musi być tu tłoczno. Kieruję się od razu w stronę wzgórza widocznego w oddali. Najpierw idę plażą. Momentami muszę brodzić w wodzie po kostki, szerokość wyspy w niektórych miejscach dochodzi do zera. Mijam pozamykane bary, a nawet wypożyczalnię kajaków, w której nikt nie pilnuje sprzętu. W końcu natrafiam na ścieżkę w głąb wyspy i wchodzę w las. Droga powoli pnie się do góry. Im wyżej tym dżungla staje się coraz bardziej sucha. Słońce piecze niemiłosiernie. Ale dzięki temu jest mnóstwo motyli.

Po niespełna 2km ścieżka robi się coraz bardziej stroma, momentami trudno odróżnić ścieżkę od śladów po okresowych potokach. W końcu docieram na szczyt, a tu ławeczka. I przyjemny wiaterek. Widok też niczego sobie. Rozkładam się na ławce, krótka przerwa na opalanie jajek. Nade mną krąży wysoko w kominie termicznym kilkanaście ptaków, jakichś drapieżników.



Opalanie szybko mi się nudzi, więc zbieram się i idę dalej ścieżką. Niestety po 100m ścieżka się urywa, a dalej jest strome zbocze i krzaki, więc zawracam. Schodzę niespiesznie ze szczytu. Po zejściu kilkuset metrów odnajduję ścieżkę w lewo, trochę zarośniętą, ale dającą szansę na okrążenie wzniesienia. I rzeczywiście było warto skręcić. Po kilku minutach zauważam stado małp. Skaczą po wierzchołkach jakieś 50m ode mnie. Idę dalej. Dżungla momentami rozrzedza się przechodząc w łąkę, by za chwilę znów stanowić zagadkę jak się przecisnąć. Ścieżka niestety w końcu się urywa, a ja znów dochodzę do prawie pionowej ściany, więc zawracam do głównej drogi, ale nie daję za wygraną.


Po kolejnych kilkuset metrach skręcam w lewo w kolejną ścieżkę a właściwie drogę. Wygląda całkiem obiecująco. Po kilku minutach dochodzę do większej drogi, znów skręcam w lewo. Po drodze mnóstwo motyli i śliczne turkusowe jaszczurki wielkości 20-30cm. Nie może też zabraknąć mrówek różnych rozmiarów od 1mm do 1,5cm których ścieżki przechodzą przez drogę.

Przy drodze można też zaobserwować ciekawe rozwiązanie położenia linii energetycznej. Tu nikt nie bawił się ze stawianiem słupów, tylko po prostu obcięto z niektórych drzew gałęzie a na czubku takich słupów przymocowano drut.
Po 3km dochodzę do ogrodzenia i bramy, która informuje że to własność prywatna. Nie ma chyba sensu forsować bramy, więc zawracam, tym bardziej że robi się późno. W drugą stroną postanawiam iść tą drogą do końca nie skręcając w ścieżkę, bo wydaje się ze będzie krócej. I znów pomyłka. Docieram do jakichś zabudowań i rzeki, ale dalej nie ma ścieżki przez dżunglę, więc znów wracam. Na plażę docieram, gdy robi się ciemno. Żywej duszy. Biorę kąpiel w rzece, rozkładam alumatę, smarowanie repelentem i spać. Nie mogę zasnąć. Niebo bezchmurne więc patrzę w gwiazdy. Zupełnie inne niż w Polsce. Udaje mi się odnaleźć Krzyż Południa. I całkiem sporo meteorów spada.
W końcu zasypiam, ale nie na długo. Budzi mnie deszcz i burza, więc w tempie ekspresowym przenoszę się pod pobliskie zadaszenie zamkniętego o tej porze baru.

12.03.2013
Wstaję ok.6.00. Niebo lekko zachmurzone, ale nie pada. Przenoszę się z powrotem na plażę i włażę na pół godziny do wody. Całkiem przezroczysta i ciepła, wokół mnie pływają jakieś małe rybki. Na środku rzeki kołysze się całkiem spory statek. Po 7.00 robi się trochę ruch. Do wyspy podpływają 2 łódki, okazuje się że to ekipy sprzątające. To już wiem dlaczego jest tutaj tak czysto. Po kilkunastu minutach odpływają. Za to statek, który kotwiczył na środku rzeki podnosi kotwicę i podpływa praktycznie do samej plaży, kilkadziesiąt metrów ode mnie. Dostaję zaproszenie na kawę od właściciela. Wchodzę na łajbę. Niestety facet gada tylko po portugalsku, próbujemy coś gadać ale nie za bardzo to wychodzi. Ale kawę ma świetną. Dziękuję za gościnę i wracam na alumatkę. Śniadanie, chwila opalania, i wracam do miejsca skąd można złapać łódkę do miasta. Jest przed 10.00 i tylko parę osób na plaży. Wykorzystuję czas na leżakowanie. Po pół godzinie podpływają kolejni turyści. Łódkowemu proponuję 1BRL za podwózkę, i tak musiałby wracać na pusto, więc się godzi.

W centrum robię zakupy, przede wszystkim kupuję piwo i uzupełniam płyny ustrojowe na ławeczce na rynku.
Robi się coraz cieplej. Jeszcze krótka wycieczka po miejscowości w poszukiwania przystanku i próba łapania stopa.

 W końcu jednak pakuję się do busa i ok 14.00 jestem z powrotem w Santarem.
Włóczę się trochę po centrum, potem kieruję wzdłuż rzeki na obrzeża, jednak im dalej od centrum tym większy syf i tony śmieci, co zniechęca mnie do dalszej wycieczki.







Samo centrum też nie zachwyca architekturą. Robi się późno - podobno ostatni bus na lotnisko jest około 18.00. Odnajduję przystanek skąd odjeżdżają busy na lotnisko i czekam ponad godzinę, w międzyczasie denerwując czy w ogóle przyjedzie i pytając co chwilę czy to na pewno stąd będzie jeszcze dziś. Ale w końcu udaje mi wpakować do właściwego.  Lotnisko znajduje się kilka km od Santarem, w środku dżungli. Mimo iż obsługuje praktycznie tylko połączenia z Belem i Manaus i jest tych połączeń kilka dziennie to infrastrukturę ma całkiem rozbudowaną. Wszędzie czysto i oczywiście tradycyjnie klima wewnątrz podkręcona do granic absurdu. Przez chwilę nawet zastanawiam się czy nie spać na dworze, ale komary wybijają mi ten pomysł z głowy. Przez nikogo nie niepokojony rozkładam się więc na ławce,  nastawiam budzik na 2:00 i zasypiam.

13.03.2013
Wylot mam zaplanowany o 3:35. Niestety leje, jest burza. Odprawa jest opóźniona ponad godzinę, ale w końcu startujemy. Przez chwilę widać światła Santarem, z powietrza wydaje się zdecydowanie większe. A potem już tylko chmury. W Belem lądujemy ok. 6.00. Wychodzę z lotniska i kieruję w lewo przez parking do przystanku komunikacji miejskiej. Wsiadam do pierwszego busa i pytam pani konduktor czy jedzie w pobliżu Placu Republiki albo Mercado Var-o-Peso. Cena standardowa 1.5R$. Jest problem z dogadaniem, ale w końcu wydaje mi się, że zrozumiała i kiwnęła głową. Profilaktycznie włączam GPS-a i zaczynam mieć wątpliwości, czy jadę do centrum. Cóż, najwyżej będę miał wycieczkę. Z okien busa mam możliwość przyjrzenia się slumsom. Nie jest to niestety przyjemny widok. Wszędzie rudery i masa śmieci. Na ulicach jest stosunkowo pusto jeszcze. Jedziemy strasznie dookoła, ale w końcu dojeżdżamy do centrum. Jak się potem okazuje przejeżdżam centrum i muszę sie wracać kilka przystanków kolejnym busem.
Wysiadam przy  Mercado Var-o-Peso - słynnym targu, na którym handluje się głównie rybami, ale nie tylko. Większość sprzedawców już się zwinęła, zostawiając po sobie syf. Ci co zostali dalej patroszą ryby na swoich prowizorycznych straganach, a wałęsające się ptaki czekają na odpadki. Widok niezapomniany, jednak żeby tutaj dłużej wytrzymać dobrze jest mieć upośledzony węch.









Robi się coraz cieplej. Z targu kieruję się do pobliskiej twierdzy Forte de Presepio, widocznej nad brzegiem rzeki. I niesamowity kontrast - żadnych świeci, trawniki równo przystrzyżone. Niestety fortyfikacje można oglądać tylko z zewnątrz. Robię sobie tu chwilę postoju na śniadanie, ale poczucie obowiązku nie daje mi długo się byczyć.



Włóczę się uliczkami bez konkretnego planu. Trochę szkoda, że wiele na prawdę ładnych kamienic, czy kościołów zamienia się powoli w ruinę. Ale z drugiej strony to nadaje swoisty klimat miastu, gdyż wyrastające na dachach i w ścianach drzewa, kontrastują z pięknie odnowionymi budynkami obok.



Jest południe. Przechodzę ponownie przez targ, na którym pozostali już tylko handlarze warzyw, owoców i elektroniki, i kieruję się w stronę Placu Republiki w nadziei znalezienia informacji turystycznej i hostelu w sensownej cenie. Informację znajduję - jednak hostele które mi proponują ceny mają jak dla mnie zaporowe (od 100BRL). Mam wrażenie że te punkty informacji mają pomagać bardziej hotelom, które je sponsorują, niż turystom.





Na szczęście udaje mi się znaleźć na własną rękę hostel kilkaset metrów od Placu Republiki (GPS - 01˚26'59.1"S 48˚29'45.4"W) nocleg za 30BRL w dormie bez klimatyzacji. Chwila odpoczynku, zostawiam plecak w hostelu i na lekko idę na dalsze zwiedzanie. Zatrzymuję się chwilę na Placu Republiki - to w zasadzie niewielki park miejski. Znajduje się w nim też kilka ładnie odnowionych pałacyków. Na tle kilkunastopiętrowych bloków mieszkalnych, odrapanych i pokrytych czarnym grzybem wyglądają dość groteskowo.


Kieruję się dalej na wschód w stronę ogrodu botanicznego. Niestety zbierają sie burzowe chmury, więc chronię się w pobliskiej ulicznej knajpie i spędzam prawie godzinę na sączeniu piwa i obserwowania ulicy w deszczu. Po drodze mijam imponującą bazylikę. Znów wszystko lśni nowością i aż kłuje w oczy w kontraście z otaczającą biedą.

Do ogrodu botanicznego docieram krótko przed zamknięciem. Na szczęście nie ma biletów, więc wchodzę na szybki rekonesans. To tak na prawdę kawałek dżungli w centrum miasta. Olbrzymie drzewa, palmy, skrzeczące papugi w koronach drzew, tapiry biegające swobodnie między krzakami. Na pewno jutro tu wrócę.

Zawracam w stronę hostelu, po drodze robię zakupy w markecie, a że zostaje mi trochę czasu do zmroku, to wykorzystuję go na włóczenie się nad brzegiem Amazonki w okolicach doków, które obecnie przerobiono na reprezentacyjny deptak.


Niestety chmury nie pozwalają mi zobaczyć zachodu słońca. Zmęczenie daje o sobie znać, więc wracam do hostelu, biorę prysznic i zasypiam jak kamień.

 14.03.2013
Z hostelu zbieram się około 9.00. Dzisiaj postanawiam wybrać się na wyspę Mosqueiro, odległą ok 80km od centrum, gdzie są jedne z lepszych plaż w okolicy Belem. W drodze do dworca autobusowego, zatrzymuję się ponownie w ogrodzie botanicznym. Jest to właściwie połączenie ogrodu botanicznego z zoologicznym. Część zwierząt żyje na wolności, jednak są również woliery z różnymi gatunkami miejscowych ptaków (papugi, tukany, kaczki, czaple itp), żółwi, kajmanów, małp. Jest też wybieg dla 2 jaguarów. Budzą szacunek wyglądem. Mają spory wybieg, jednak trochę mi ich szkoda, widać że nie odpowiada im, życie za ogrodzeniem. Chodzą tylko w jedną i z powrotem wzdłuż szyby oddzielającej je od wolności. Gdyby nie brak czasu, mógłbym tu spędzić cały dzień.









Na busa do Mosqueiro czekam kilkanaście minut. Niestety znów muszę kupić bilet w kasie i zapłacić prowizję za sprzedaż biletu. Dojazd zajmuje blisko 2 godziny. Jest poza sezonem, środek tygodnia, więc plaża zupełnie pusta, ale widać że miejscowość żyje z tego. Wzdłuż wybrzeża pełno barów i dyskotek, choć oczywiście większość zamknięta.
Zaraz na początku miejscowości wysiadam z busa i niewiele myśląc włażę do wody. Woda jest ciepła, kawowa, mulista jak w całej Amazonce, jednak wygląda na stosunkowo czystą. Fale jednak są już dość duże jak na morzu. Nie widać też drugiego brzegu, choć do właściwego ujścia jeszcze ponad 100km. Ale rzeka w tym miejscu ma ok. 20km szerokości. Robię sobie wycieczkę plażą wzdłuż brzegu, mijam pojedyncze osoby, opalające się lub kąpiące. Jedna grupa nawet rozstawiła bramki i gra w piłkę na plaży.




Niestety nadciągające chmury nie wróżą dobrze. Postanawiam jednak skorzystać jeszcze raz z kąpieli przed powrotem. Ledwie wszedłem do wody i z ubraniami w ręce muszę uciekać z plaży do pobliskiego baru, bo ulewa solidna.


Czekając aż przestanie, zamawiam piwo. Ceny nawet przystępne, niewiele drożej jak w markecie w Belem. Jednak czas wracać. Idę szosą wzdłuż plaży, rozglądąjąc się za busem powrotnym i podziwiając architektoniczny nieład w zabudowie miejscowości.

Mam trochę obawy, czy jeszcze coś będzie jechać bo robi się późno - na szczęście nie muszę długo czekać, zatrzymuję busa jadącego do Belem. Nie jadę jednak do centrum, a wysiadam na  przedmieściach na skrzyżowani drogi na lotniskiem. Tam łapię kolejnego busa miejskiego i już po zmroku docieram do aeroportu. Rozkładam tutaj alumatę i bezstresowo idę spać, kolejny lot do mam wcześnie rano.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz