piątek, 26 października 2012

2012.10 Gran Canaria


Pomysł wycieczki zrodził mi się w głowie niecały miesiąc wcześniej - tradycyjnie podczas przeglądania promocji RyanAir. Udało się złożyć całkiem przyjemny zestaw na tydzień - z Modlina przez Charleroi i Madryt na Gran Canarię za 343,40 PLN w obie strony z wszystkimi opłatami dodatkowymi.





2012-10-18
Pobudka o 5:00. Szybkie śniadanie, w samochód i w drogę do Modlina... Bagaż na szczęście udało się spakować dzień wcześniej, tradycyjnie podręczny.
W Modlinie wita mnie przepiękna jesienna aura i niesamowite mgły o wschodzie słońca nad Narwią... Jako że do do odlotu mam czas, robię parę fotek.



Samochód tradycyjnie zostawiam na darmowym parkingu pod twierdzą/ Wylot o 10:25 bez większych emocji. No może poza tym że ładnie widać Wisłę i jej zakola.
Lądujemy planowo. Charleroi wita niebem zasnutym chmurami i lekka mżawka. Do kolejnego samolotu mam kilka godzin więc robię ponowny rekonesans lotniska. I w końcu udaje mi się znaleźć wyjście poza teren ogrodzony bez przeskakiwania przez płot ani narażania się na przejechanie. Okazuje się że po wyjściu z portu trzeba pójść w prawo przez parking wielopoziomowy, potem zejść na najniższy poziom i przejść przez cały kolejny parking by trafić do wyjazdu z niego. Jest tylko szlaban który można w sposób cywilizowany ominąć pieszo, a dalej jest bezpiecznie, bo pobocze szerokie.
Dalsza eksploracja okolicy pozwoliła odkryć rewelacyjne tereny biwakowe: pola, łąki, a nawet nieduży staw na rzece - co prawda ogrodzony - ale doskonale widoczna dziura w płocie pozwala się tam dostać i zabunkrować. Po prostu idealne miejsce na nocleg;-) Również droga wydaje się całkiem OK do łapania stopa do Brukseli, albo do dojścia do centrum Charleroi pieszo. Następnym razem trzeba to będzie sprawdzić.
Wylot do Madrytu o 16.00. Tym razem już nie biorę konserw, jako potencjalnego narzędzia zbrodni, więc kontrola przebiega bezstresowo.
Madryt też pochmurny, ale nie pada i jest dużo cieplej. Po analizie sytuacji dochodzę do wniosku że nie ma sensu kolejny raz włóczyć się po Madrycie w nocy. Robię więc tylko krótki wypad do sklepu, odległego 1.5 km od portu. Standardowe zakupy: cola, 3 piwa, pomarańcze i mleko. Gdy wracam jest już ciemno ale dalej ciepło. Robię sobie postój na kładce nad autostrada. I godzine gapie się na przejeżdżające samochody sącząc zakupione piwo. Przepełnia mnie mnie taka radocha, aż dzwonię do Pauli i cholernie żałuję, że nie może być ze mną. Nic, kończy sie piwo, więc wracam na lotnisko i bezstresowo rozkładam alumatkę pod ścianą i zasypiam.

2012-10-19
Pobudka znów o 5.00 - niestety służby sprzątające nie dają pospać. Na szczęście o 7.10 mam wylot na Gran Canarię więc może to i lepiej.
Lądujemy planowo. Gran Canaria wita bezchmurnym niebem i gorącem, które trochę łagodzi dość silny wiatr. Lotnisko całkiem spore. Przy wejściu każdemu dają mapki poglądowe wyspy, ja biorę jeszcze dodatkową z informacji, gdyż okazuje się trochę dokładniejsza. Znajduję chwilę na śniadanie, uzupełniam zapas wody - tradycyjnie za źródełko służy kran w łazience.Woda niestety dość mocno chlorowana, ale daje się pić.
Niestety chwilę zajmuje mi znalezienie wyjścia z lotniska na autostradę biegnącą obok, ale w końcu udaje się przejść na drugą stronę nawet w sposób w miarę cywilizowany (pod wiaduktem). Na poboczu wygrzewa się zielony jaszczur długości ok. 30cm. Widząc mnie niespiesznie znika pod kamieniem. Góry widoczne w oddali wydają się piękne, ale strasznie suche. Staję na przystanku i próbuję łapać stopa w stronę Maspalomas/Aquimes. Nie mam konkretnego planu, ale generalnie zamierzam wyruszyć w stronę centrum wyspy. W międzyczasie uświadamiam sobie, że nie mam wody - wszystkie butelki zostały w łazience, sprintem powrót na lotnisko. Na szczęście nie sprzątają tam zbyt często, więc stały spokojnie przy kranie. Dalsze łapanie stopa przez pół godziny nie przynosi rezultatu i wsiadam w busa do Aguimes za niecałe 1EUR - to co prawda tylko ok. 6-8km - ale wydaję się dobrą bazą wypadową w góry.
Wysiadam na końcowym w centrum. Miasteczko całkiem miłe Ma niewątpliwie klimat ale większość ulic praktycznie pusta ani mieszkańców ani turystów. Mimo bliskości lotniska na szczęście niewielu tu zagląda. Włóczę się chwilę uliczkami,w końcu znajduję drogę do doliny rzeki Guayadeque. A nawet kilka dróg, w tym szlak i nim się decyduję iść. Niestety rzeka w miasteczku o tej porze mimo szerokiego koryta jest wyschnięta.




Szlak po po wyjściu z miasteczka dość szybko odbija od drogi i prowadzi ścieżką przez suchorośla. Niestety dość szybko go gubię. Potem znajduję, potem znów gubię. Ścieżek jest tyle, że ciężko odnaleźć właściwą, tym bardziej że znaki, w postaci białych plam na kamieniach potrafią być na kilku różnych ścieżkach idących w różnych kierunkach. W końcu idę na siagę. Po drodze spotykam kilka opuszczonych ruder pasterskich. Kluczę trochę próbując znaleźć właściwą ścieżkę, co nie jest proste, mapa też nie na wiele się zdaje.



W końcu dochodzę do skraju urwiska. W dole, jakieś 300-400m poniżej, droga i rzeka. Na przeciwległej ścianie masę jaskiń. Postanawiam zejść w dół. Jest stromo, momentami prawie pionowo, ale odnajduję w końcu ścieżkę która prowadzi w dół. Po mniej więcej godzinie jestem na dole. Rzeka okazuje się być prowadzona specjalnym betonowym korytem, woda jest ciepła, ale i czysta. Robię krótki postój,uzupełniam zapasy, w międzyczasie zaczyna padać niewielki deszcz, ale chmury ciekawie nie wyglądają. Czas się rozejrzeć za noclegiem. Robię rekonesans pobliskich jaskiń. Jedna wydaje się wprost idealna na legowisko.... Pakuję się do niej bo deszcz znów zaczyna padać. Jest jeszcze godzina do zachodu, wiec po namyśle robię wycieczkę krótka wycieczkę pod górę do widocznych jaskiń. Jest niestety dalej niż się wydawało, wiec zostawiam plecak na ścieżce i idę dalej na lekko. W końcu wychodzę na szczyt skarpy, z której widać światła miasteczek na wybrzeżu i pobliskiej wioski. Schodzę już w nocy. Niestety schodząc wybieram inną ścieżkę i jest trochę kłopotu z trafieniem do plecaka, ale udaje się. Jest już ciemno gdy pakuję się do jaskini, rozkładam alumatkę i śpiworek. Zaczyna padać coraz bardziej. W pobliskiej wsi ujadają przeraźliwie psy, jakiś szczeka też kilkanaście metrów ode mnie, ale w końcu udaje się zasnąć.


2012-10-20
Rano budzi mnie słońce. Zbieram legowisko i wychodzę z jaskini. W pieczarze 2 metry niżej odzywa się jakiś pies. Biorę kamień na wszelki wypadek i zaglądam, co to tak ujada. Okazuje się że w jaskini poniżej melinę ma jakiś miejscowy żul, którego pies już zdążył postawić na nogi. Macham mu ręką na powitanie i schodzę w dół. Po drodze biorę kąpiel w strumieniu i drobne pranie... Mimo że rano - woda ma co najmniej 20st. Dochodzę do szosy i próbuję złapać stopa. Po kilku minutach zatrzymuje się miejscowe auto, mam trochę problem komunikacyjny, ale udaje się jakoś dogadać. Droga wije się coraz bardziej pod górę. Strome czerwone ściany doliny w porannym słońcu wyglądają niesamowicie.




Okazuje się że przejechałem wioskę, która chciałem zobaczyć. Słynie z ona m.in. z kaplicy w jaskini i z tego, że ludzie tutaj mają domy przynajmniej częściowo w pieczarach. No cóż - jest wcześnie rano, więc decyduję się wrócić ok. 8km - tym razem nie mam szczęścia do stopa - i cała drogę pokonuję pieszo - ale za mam czas na podziwianie doliny na spokojnie. Na ścianach dużo jaskiń, sporo z nich widać zamieszkałych nie tylko przez żuli, ale przez zwykłe rodziny. Przy niektórych wywieszono pranie, anteny satelitarne, panele słoneczne, niektóre nieopodal mają ogródki, porozstawiane ule. Wielkiego dostatku jednak nie widać. W końcu dochodzę do wioski... Widać że mieszkańcy nastawieni na turystów i bardziej bogaci od tych w głębi doliny. Przy drodze kilka guesthousów, restauracja, hotel, kaplica, wszystko w jaskiniach. Po prostu bajkowo. Wchodzę do wioski ścieżką między domami, kolejne elegancko urządzone jaskinie pod turystów, ale im dalej tym mniej bajkowo. W końcu trafiam na zagrody baranów, kilkadziesiąt sztuk, stłoczone na małej powierzchni, obok kojce z psami kanaryjskimi, może nawet więcej niż baranów, jeden obok drugiego, na łańcuchach długości metra. Smród nie od zniesienia. Widząc mnie zaczynają ujadać jeden przez drugiego i szarpać się na łańcuchach. Nie wyglądają niestety przyjaźnie, ale serce się kraje widząc w jakich warunkach żyją. Zupełnie niezrozumiałe jest dla mnie po ci ludzie tak męczą te psy i po co hodują je w takiej ilości.
Dalej trafiam nawet na oznaczenie szlaku, który prowadzi w górę, ale decyduję się wrócić do głównej drogi. Przy miejscowej knajpie spotykam ponownie żula którego widziałem rano. Sączy sobie niespiesznie piwo.



Schodzę nad rzekę, postój na śniadanie i uzupełnienie wody, i ponownie wyruszam w głąb doliny. Tym razem udaje mi się stopa złapać po ok. 4km., też miejscowy. Dojeżdżamy do końca asfaltu. Kilka zabudowań, restauracja, niewielki kościół na skale powyżej. Wdrapuję się do niego, a następnie ścieżką w górę na na wzniesienie za nim. Na szczycie GPS pokazuje trochę ponad 1000mnmp. Widać całą dolinę jak na dłoni.


Powrót do drogi i dalej w prawo już nieutwardzoną drogą w głąb wyspy. Przy drodze masę opuncji wprost oblepionych owocami, że ciężko się oprzeć. Zrywam kilka, na skórce spoko drobnych kolców, więc ostrożnie zdejmują ją nożem. Niestety jest to niewykonalne, żeby się nie pokłuć. Co gorsza kolce bardzo ciężko jest potem wyciągnąć. Ale za to miąższ jest smaczny i soczysty, choć połowę stanowią pestki.

W końcu dochodzę do kolejnej wioski i znów zaczyna się asfalt. Przy drodze na tarasach poletka warzyw i ziemniaków, i wszechobecne opuncje. Wygląda że większość uprawiana ręcznie, bo ciężko sobie wyobrazić dojazd tutaj jakimś sprzętem. Droga idzie ostro pod górę na przełęcz. Tam łączy się z większą drogą, na której całkiem spory ruch. Moim celem jest najwyższy szczyt Gran Canarii, Pico de las Nieves (1949mnpm). Po kilkuset metrach zatrzymuje mi się auto, a w nim rodzina Japończyków. Jadą zobaczyć skały Roque Nublo. Jedziemy ok. 20km, im wyżej tym coraz zimniej, wjeżdżamy w chmury.  W końcu wysiadam na skrzyżowaniu z drogą do Pico de las Nieves. Niespełna 2 km pokonuję pieszo. Na szczycie jest wojskowa stacja radarowa, więc teren ogrodzony i sam szczyt bezpośrednio niedostępny. Robię rozeznanie w okolicy i trafiam na punkt widokowy. Na szczęście mgły się trochę rozwiewają i ukazuję się widok na okoliczne góry.W oddali skała  majaczy Roque Nublo.


Wracam do głównej drogi. Udaje mi się złapać kolejnego stopa. Podwozi mnie parę km do następnego skrzyżowania. Idę w stronę Roque Nublo. Przy drodze wyczajam sad gruszowy. Wygląda marnie o tej porze. Drzewka wielkości 1-2m, w większości prawie bez liści. Wszystko to rośnie na wulkanicznym żużlu. Gdzieniegdzie można zauważyć resztki owoców, więc korzystam z okazji .Słodkie jak diabli, już przejrzałe, ale daje się zjeść.

W końcu łapie kolejnego stopa. Para. Pytam się po angielsku, kobieta odpowiada po hiszpańsku, ale się dogadujemy. Wsiadam, a ona mówi po polsku do faceta, żeby ze mną gadał - bo bardziej zna angielski. Nie wiem kto bardziej zdziwiony oni, czy ja. Droga mija na miłej pogawędce i znów przejeżdżam miejsce gdzie mam wysiąść. Wysiadam w miejscowości Ayacata. Udaje mi się odnaleźć szlak do Roque Nublo, który jest krótszy niż droga asfaltem. Po drodze mijam dużo dzikich migdałowców. Ciężko przejść obojętnie. Wżeram chyba z kilogram, pakuje też kilka garści do plecaka.

Dochodzę do słynnych skał przed zachodem, po drodze masę innych skał o równie dziwnych kształtach. Jedna do złudzenia przypomina mnicha. Niestety chmury sprawiają, że ciężko zrobić dobre zdjęcie. Co gorsza baterie do aparatu odmawiają mi posłuszeństwa.


Dalej planuję dotrzeć do Roque Bentayga. Niestety droga standardowa wymaga nadłożenia kilkudziesięciu kilometrów. Staram sie znaleźć jakąś ścieżkę w pożądanym kierunku. I znajduję. Niestety okazuje się że robi się powoli noc, więc czas rozejrzeć się za noclegiem. Akurat z tym nie ma problemu. Rozkładam legowisko między kamieniami w lesie i dość szybko zasypiam.

2012-10-21
Budzę się o świcie, bo za ciepło niestety nie jest. W oddali słychać barany. Czekolada na śniadanie i w drogę. Niestety ścieżka która schodzi w dół gubi się co chwilę w zaroślach. W końcu gubię ją całkowicie. Dochodzę do krawędzi skały, w dole kilkaset metrów niżej widać drogę, a zejście do niej bez asekuracji nie wydaje się możliwe. Wracam więc do punktu noclegowego i odnajduję inna ścieżkę, trochę w przeciwnym kierunku, ale wygląda zdecydowanie lepiej, jest wyraźnie oznaczona i prowadzi dnem jednej z dolin.  W końcu docieram do zbiornika retencyjnego i tu ścieżka znów się gubi.  Jest niecałe 100m w dół do drogi, ale strasznie stromo i ścieżki ciężko wypatrzeć. Przejście tego krótkiego odcinka zajmuje pół godziny, ale docieram cały do asfaltu. Dość szybko łapię stopa, ale podwózka niespełna 2km, kolejne km pokonuje pieszo, za to w cieniu i z pięknymi widokami na Roque Bentayga. Trafiam na rosnący przy drodze figowiec. Niestety większość owoców opadła, ale daje się coś jeszcze znaleźć. Pycha.
 Docieram do miejsca w którym byłem, tylko, że na górze. Z dołu wygląda jeszcze gorzej. Dobrze że nie próbowałem schodzić tą drogą.  W końcu łapię miejscowego stopa, jedzie prosto do Tejedy, więc korzystam z okazji. W przydrożnym sklepie udaje mi się zakupić baterie, colę i parę piw. Drobna przerwa na śniadanie, krótkie zwiedzanie miasteczka. Jest dość klimatyczne.


Wychodzę z miasta, po drodze łapiąc stopa.  Dość szybko udaje mi się złapać miejscowego. Podwozi mnie nawet dalej niż się spodziewałem. Zostaje jeszcze ok. 2km asfaltem. Na końcu asfaltu parking i punkt informacyjny. A potem już zwykła ścieżka. Im bliżej, tym skała wydaje się bardziej majestatyczna. Z dołu trochę przypomina żelazko. Ścieżka prowadzi tylko do podstawy, dalej jest po prostu pion. Skała jest znana z tego, że była miejscem kultu Guanchów. Na niewielkim wypłaszczeniu u podstawy można znaleźć wyryte w skale znaki, które o tym świadczą. Spotykam tam grupę turystów z przewodnikiem, który im właśnie to pokazuje i tłumaczy, niestety po hiszpańsku.




Po chwili postoju robię sobie wycieczkę ścieżką wzdłuż skały, kilkaset metrów, na jej przeciwległy koniec. Upał daje o sobie znać. Niestety nie da się jej obejść dookoła, więc wracam i schodzę w dół, po ok. 3-4km udaje mi się złapać stopa. podwozi mnie do skrzyżowania z drogą na zachód. Mój kolejny cel to zachodnie wybrzeże. Niestety droga nie nastraja pozytywnie. Szeroka ledwie na 1 samochód. Przez pół godziny nic nie jedzie. Marsz też nie ma sensu. Na szczęście pierwszy napotkany samochód reaguje na moje machanie ręką. Starsze małżeństwo Anglików - jadą do La Aldea de San Nicolas. Więc prawie do punktu docelowego na dziś. Widoki znów niesamowite. Co chwila zatrzymuejmy się na zdjęcia. Po drodze na odcinku 60km, mijamy jedną wioską z kilkoma domami. Dalej zbiornik retencyjny i droga serpentynami ostro w dół.

Wysiadam w centrum. Rozglądam sie po miasteczku i wychodzę łapać kolejnego stopa. Moją uwagę zwracają plantację bananów. Niestety z powodu silnego słońca wszystkie są cieniowane od góry siatka, co niestety nie wygląda zbyt estetycznie. Z daleka przypominają jakieś wielkie hale fabryczne.


Po niespełna godzinie zatrzymuje się miejscowy chłopak i podwozi mnie do Los Casarones. I tak docieram na morze. Wrażenie sprawiają skały schodzące bezpośrednio do morza.



Trochę odpoczynku, kąpiel w oceanie i czas rozejrzeć się za noclegiem. Mój wybór pada na wzgórze za miasteczkiem przy drodze do Puerto de los Nieves.
Wzgórze pokrywają nieliczne suchorośla i kamienie, ale na szczycie znajduje się wystarczająco miejsca na rozłożenie alumaty. Zasypiam z widokiem na miasteczko, morze w dole i Teneryfę w oddali.


2012-10-22
Budzę się o wschodzie i schodzę do drogi, po ok. 2 km udaje mi się złapać stopa bezpośrednio do Puerto de los Nieves. Droga wije się serpentynami wzdłuż wybrzeża, momentami na półce skalnej pod która kilkaset metrów w dole jest morze. Miasteczko wydaje się senne. Paru gości łowi ryby na nabrzeżu. Docieram na plażę. Praktycznie brak ludzi. Otaczające skały opadające bezpośrednio do morza robią niesamowite wrażenie. Kąpiel w morzu, trochę wylegiwania, i czas na zwiedzanie.

Zaglądam do portu. Właśnie ładowany jest prom na Teneryfę. Z ciekawości pytam o cene. I wychodzi na to że przez Madryt samolotem byłoby taniej i to bez jakiejś ekstra promocji.
W zasadzie poza morzem i skałami to brak tutaj jakichś atrakcji.


Dużo lepiej pod tym względem wygląda przyległe Ageate. Nad morzem wille, w dużej mierze pod turystów, ale w głębi miasta sporo starego budownictwa w typowo kanaryjskim stylu.


Wychodzę łapać stopa powrotnego. Udaje się dość szybko, ale tylko 10km.


Na kolejnego czekam prawie godzinę w upale, ale udaje mi się dojechać nim do Aldea. Tu niestety przez kolejną godzinę stoję z marnym efektem. Przechodzę przez całe miasto i po kolejnej godzinie podwózka 3km. Wysiadam przy skrzyżowaniu z drogowskazem na ogród kaktusów. Może być ciekawy. Jednak nie wiem czy 10EUR to nie za dużo, tym bardziej, że to co widać z drogi jakoś bardzo imponująco nie wygląda.
Po kolejnej godzinie w końcu zatrzymuje mi się para Anglików, jadą bezpośrednio do Maspalomas. Ja wysiadam w Playa de Mogan. Ponad połowę drogi jedziemy za terenówką, która na naczepie z tyłu wiezie psa. Fajnie to wygląda, psu też się chyba taka jazda podoba.

Na plażę docieram przed samym zachodem. Tu już widać skażenie turystyką. Bary, knajpy i sklepy różnej maści. Udaje mi się znaleźć dobre mapy Gran Canarii. Tanie niestety nie są, a przydatne mi już nie będą. Na plaży ustawione równo leżaki i parasole. Na przeciwległym brzegu zatoki błyszczy hotel wbudowany w skałę szpecąc ją koszmarnie. Ale sam zachód słońca jest jeden z piękniejszych jakie widziałem nad morzem.



Niestety nie bardzo jest gdzie się zbunkrować na nocleg, więc rozkładam się na plaży. Plaża jest pusta, ale gwar z barów nie pozwala  szybko zasnąć

2012-10-23
Budzę się przed wschodem. Szybka kąpiel w morzu, pakowanie i wyruszam łapać stopa w stronę Maspalomas. Niestety nie mogę znaleźć dobrego miejsca. Macham więc bez przekonania stojąc przy rondzie na Maspalomas. I po kilkunastu minutach zatrzymuje mi siĘ stop. Mam podwózkę do Puerto Rico. Tutaj już zdecydowanie lepsze miejsce. Kolejny stop do Arguineguin. A stamtąd łapię do centrum Maspalomas. Kierowca jest Holendrem, który tu mieszka od kilkunastu lat. Dowiaduję się, że w tym roku na wybrzeżu nie było deszczu, ubiegłej zimy był raz, może dwa. Generalnie cała Gran Canaria ma olbrzymi deficyt wody, a ta w kranach jest po prostu odsoloną wodą morską.
Docieram do Maspalomas. Najpierw trafiam na całe dzielnice bungalowów przygotowanych pod turystów. Wszystko dopieszczone aż do przesady, ale brak klimatu, który można spotkać w mniej turystycznych miejscach. Im bliżej plaży tym coraz więcej wysokich hoteli. Tutaj pojęcie "przemysł turystyczny" wydaje się bardzo właściwe.

W końcu docieram na reklamowane wszędzie wydmy... I cóż... Rzeczywiście są... kilkaset metrów szerokości, jakieś 2km długości. Już nasze polskie wydmy w Łebie wyglądają lepiej i są większe... W tle hotele, co sprawia, że wszystko wygląda sztucznie... Wydmy są naturalne, ale w tym otoczeniu wygląda to jakby ten piasek został tu po prostu specjalnie z Sahary przywieziony i usypany....

Przechodzę przez wydmy i docieram do plaży. Kilometry leżaków i parasoli. I dużo kobiet opalających się i chodzących topless. Szkoda że większość to wieloryby. Po 2 km wycieczki mam dość. Schodzę z plaży i między kolejnymi hotelami próbuję dotrzeć do głównej drogi. Tu mam okazję widzieć kolejnych turystów leżących przy hotelowych basenach. No co jak co, jestem w stanie zrozumieć, że ludzie chcą mieć zorganizowany wyjazd, że poza opalaniem nie chcą nic robić. Ale siedzenie nad basenem zamiast wyjść chociaż na plażę kilkaset metrów dalej jest dla mnie niepojęte.



W końcu docieram do drogi na Las Palmas, staję na pierwszym napotkanym przystanku, próbuję łapać stopa. No właśnie... próbuję.... Po pół godzinie zatrzymuje mi się smart i proponuje podwózkę, ale tylko połowę drogi do Las Palmas, i chce za to 2EUR.  Zdziwienie - bo dawno się nie spotkałem z czymś takim w Europie Zachodniej. Może gdyby jechał do Las Palmas to bym się skusił, a tak, to lepiej wsiąść w busa. I tak też kończy się moje łapanie stopa w Maspalomas. Mimo tysięcy przejeżdżających aut i dobrego miejsca do zatrzymania nie zatrzymuje się nikt. Więc po kolejnych 2 godzinach bezowocnego łapania stopa w kilku miejscach w końcu kupuje bilet i wsiadam do busa.

W Las Palmas robię krótki rekonesans. Mimo późnego popołudnia upał niesamowity, więc decyduję się pojechać do miasteczka Teror, które słynie  tego, że  ma najlepiej zachowana architekturę kolonialną.

Na stopa nie ma już czasu, więc wsiadam w busa. Dojazd w jedną stronę zajmuje ponad godzinę, ale myślę, że warto. Miasteczko położone jest w górach na zboczach doliny, przez to ma zdecydowanie bardziej wilgotny klimat, co widać chociażby po bujnej zieleni. I rzeczywiście mimo swojej popularności wśród turystów zachowało miejscowy klimat. Jest to chyba najlepsze miejsce, żeby zobaczyć charakterystyczną dla Wysp Kanaryjskich architekturę. Szczególnie znane są drewniane balkony, których obecność jest obowiązkowa przy każdym domu. Niemniej jest to wycieczka na max. kilka godzin. Mi wystarcza godzina.


Wracam do stolicy kolejnym busem juz po zmroku i udaje się na zwiedzanie, mam około godziny jak mi się wydaje po rozpisce busów wziętej z lotniska.
Wieczorem jest tu zdecydowanie chłodniej i przyjemniej. Niestety większość zabytków jest już zamknięta, w tym katedra. Wracam na terminal busów i okazuje się że najbliższy bus na lotnisko mam dopiero ok. 4.00 rano.

Robię sobie więc wycieczkę nabrzeżem, docieram do portu jachtowego i niewielkiej plaży. Jest pusto. Woda wydaje się być czysta, więc trochę pływam. Znajduje nawet działający prysznic Rewelacja, po 3 dniach mycia się w morzu. Wracam z powrotem do centrum i włóczę się trochę bez celu. Około północy rozkładam sobie w końcu alumatę za murkiem na nabrzeżu i ucinam krótką drzemkę.

2012-10-24
Niestety jeżdzące w pobliżu samochody nie dają zasnąć na dłużej. Wstaję po paru godzinach i wsiadam w pierwszego busa na lotnisko. Tam ucinam sobie jeszcze drobną drzemkę i pakuję się do samolotu do Madrytu o 9:45. Trafiam na rewelacyjną widoczność więc udaje mi się zrobić parę dobrych fotek Gran Canarii z powietrza. W oddali widać Teneryfę i Pico de Teide.




W Madrycie lądowanie o 13:40, wylot do Charleroi mam o 15:45, więc bezstresowo. W Charleroi o 18:00. Wychodzę z lotniska i rozkładam się we wcześniej upatrzonych krzakach. Niestety po 2 godzinach zimno i drobny deszczyk sprawiają, że wracam na lotnisko, i tu rozkładam się do snu na resztę nocy.

2012-10-25
Wylot do Modlina o 8:00... W samolocie okazuje się że w większości polska obsługa. Większość pasażerów to też Polacy pracujący w Belgii. W Modlinie planowo. Powrót na parking po samochod i po 3 godzinach w domu.

Podsumowując, cały wyjazd zamknął się kosztach ok 550 zł. Myślę, że niewątpliwie warto w tej cenie zobaczyć Gran Canarię. Na pewno warte zobaczenia jest centrum wyspy i zachodnie wybrzeże. Góry są piękne tylko w większości bardzo suche.
Natomiast zdecydowanie odradzam wschód, poczynając od Las Palmas a kończąc na Maspalomas... Jeśli już ktoś preferuje plaże, zdecydowanie lepiej jest pojechać chociażby na Playa de los Nieves, niż kisić się ze wszystkimi w Maspalomas. I woda bardziej czysta, i mniej ludzi, i lepsze widoki i myślę że sporo taniej.
Co do przemieszczania się to komunikacja publiczna jest dość dobra i w akceptowalnej cenie. Niemniej centrum i zachód wyspy najlepiej zwiedzać jest wypożyczonym autem. Przy kilku osobach nie wyjdzie to drogo. Natomiast w pojedynkę jak widać można też na stopa... ;-)

Poniżej link do zdjęć na picassa:
Gran Canaria